Inspirację na tego typu daninę zaczerpnąłem z kraju bagietek i żabich udek.
Czy wiecie, że w 2015 r. władze Paryża obliczyły, że w mieście znajduje się 20 tys. mieszkań, których nikt nie używa? Majętni właściciele kupili te lokale wyłącznie w celach spekulacyjnych, aby sprawdzić, jak ich wartość będzie rosnąć. Nie zaprzątali sobie przy tym głowy takimi głupotami jak wynajem, przez co zasoby lokalowe miasta pozostawały w dużej mierze niewykorzystane. Władze Paryża wprowadziły więc podatek od pustych mieszkań, stanowiący równowartość 20 proc. rynkowego czynszu. A później jego wysokość jeszcze wielokrotnie zwiększały.
Zróbmy tak samo, tylko z samochodami
W przestrzeni medialnej co jakiś czas powracają informacje, jakoby Ministerstwo Finansów szykowało nowe podatki dla zmotoryzowanych – od pojemności silnika, od roku produkcji samochodu, od grubości bieżnika, od liczby uchwytów na kubki czy emisji trójtlenku siarki na decymetr sześcienny. Może nie wszystkie te doniesienia są prawdziwe, ale w każdej plotce jest ziarenko prawdy.
Ale zamiast brutalnie uderzać w kierowców za to, że poruszają się samochodami, może lepiej uderzyć w tych, którzy w ogóle samochodów nie ruszają? Porzucone na miejscach parkingowych wraki pojazdów – wrastające w ziemię i obrastające florą – to codzienna rzeczywistość wielu polskich osiedli. Co więcej, nie zawsze są to tylko wraki. Czasem są to auta, które palą, jeżdżą, skręcają, a nawet hamują.
Piszę to z własnego doświadczenia, bo mam sąsiada w wieku emerytalnym, który od lat okupuje złotym Fiatem Punto upatrzone przez siebie miejsce parkingowe pod blokiem. Samochód wyjeżdża poza osiedle tylko raz do roku, prawdopodobnie na obowiązkowy przegląd. Kiedy zaś właściciel wraca z przeglądu i widzi, że jego odwieczne miejsce zostało już zajęte przez kogoś innego, to parkuje „punciaka” w najbliższym sąsiedztwie i czeka w oknie tak długo, aż nie zauważy, że niechciany pojazd opuszcza jego prywatny kawałek przestrzeni parkingowej, żeby z powrotem postawić na niej swój złoty bolid.
Tylko srogi podatek rozwiąże problem
Tak, wiem, że istnieją procedury, dzięki którym straż miejska może pozbyć się niechcianego wraku z parkingu. Tyle tylko, że to naprawdę musi być wrak, do tego bez tablic rejestracyjnych, z wyciekającymi płynami i najlepiej u progu samozapłonu. A co z samochodami, których stan techniczny nie zagraża bezpieczeństwu, a dodatkowo są ubezpieczone i zarejestrowane? W takiej sytuacji straż miejska jest bezradna, właściciel pojazdu bezkarny, a reszta mieszkańców pozbawiona dodatkowego miejsca parkingowego.
I w tym miejscu wchodzi mój chytry plan. Podatek mógłby wynosić równowartość 20… nie, 60 proc. rocznego ubezpieczenia! Bogaci płaciliby haracz do skarbu państwa, a biedni usunęliby niepotrzebne samochody z parkingów. Trzeba by tylko wymyślić sposób na to, jak weryfikować, czy samochód faktycznie nie był używany. Może diagnosta oceniałby to po stanie licznika? – Przejechał pan w tym roku mniej niż 1000 km? Bum, podatek!
Pomysł nie jest aż tak brutalny jak się wydaje
Co więcej, taki sposób walki z nieużywanymi autami wpisuje się w nowoczesną politykę miast, ukierunkowaną na walkę z korkami, poszanowaniem dla ładu przestrzennego i promującą zrównoważony transport.
Pomysł na opodatkowanie gratów wydaje się mniej absurdalny jeśli wspomnimy, że w Nowym Jorku wprowadzono właśnie przepis, według którego kierowcy Ubera i Lyfta nie mogą poruszać się bez pasażerów po Manhattanie dłużej niż 31 proc. swojego czasu pracy.
Zdaniem nowojorskich władz, auto bez pasażerów niepotrzebnie zajmuje przestrzeń i wpływa na powstawanie korków. Obie firmy złożyły pozew do sądu w tej sprawie, ale nie zmienia to faktu, że samochody przewoźników stanowią aż 1/3 ruchu samochodowego w najbardziej zatłoczonych dzielnicach Manhattanu.
Na tle nowojorskiego przykładu, podatek od gratów wydaje się rozwiązaniem aż nazbyt humanitarnym. Jeśli rząd ma szukać gdzieś pieniędzy, to niech szuka właśnie tutaj.
Aktywiści chcą tablic rejestracyjnych dla rowerów. „Anonimowość zachęca do łamania prawa”