Czy podróżowanie po USA odbiega od europejskich standardów? Po przejechaniu 5000 kilometrów amerykańskimi highway’ami pora na konkretne wnioski

Czy podróżowanie po USA odbiega od europejskich standardów? Po przejechaniu 5000 kilometrów amerykańskimi highway’ami pora na konkretne wnioski

Czy podróżowanie po USA odbiega od europejskich standardów? Po przejechaniu 5000 kilometrów amerykańskimi highway’ami pora na konkretne wnioski

Czy podróżowanie po USA odbiega od europejskich standardów? Po przejechaniu 5000 kilometrów amerykańskimi highway’ami pora na konkretne wnioski

Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich latach urlop (niekoniecznie wakacyjny) spędzam w Stanach Zjednoczonych. Ciekawych miejsc do zwiedzenia w USA jest bez liku, wszak mamy do czynienia z krajem niewiele mniejszym od Europy, gdzie liczba mieszkańców grubo przekracza 300 milionów.

Stany to kraj nie tylko fascynujący, ale i dziwny zarazem, zwłaszcza z punktu widzenia Europejczyka. I nie mam tu na myśli wyłącznie zupełnie innego i co ważne – kompletnie niezrozumiałego dla nas – systemu metrycznego, ale i inne aspekty życia z motoryzacją włącznie. A może nawet na czele.

Już wiele lat temu na dobre porzuciłem spędzanie wakacji w stylu all inclusive. Mam na myśli bezproduktywne leżenie przy basenie czy na plaży, taplanie się z dziećmi, a w przerwach czytanie książek i chlanie piwska. To kompletnie nie moja bajka. Jeżeli wypoczynek, to tylko aktywny.

Biorąc pod uwagę fakt posiadania rodziny, która nie do końca lubi np. chodzenie po górach czy jazdę na rowerze, w grę nie wchodzą tego typu formy spędzania urlopu. Dlatego też kilka lat temu pojawił się pomysł odkrywania Stanów Zjednoczonych, gdzie w ciekawy sposób można zagospodarować dwa tygodnie mając pewność, że każdego dnia robi się coś innego.

Szacuje się, że po Nowym Jorku jeździ 13 500 taksówek. Co ciekawe o niewiele więcej niż w... Warszawie.

Ameryka niemal każdemu kojarzy się z Nowym Jorkiem, Chicago, Kalifornią, Las Vegas, Wielkim Kanionem Kolorado i pokonaniem (najlepiej na motocyklu) kultowej Route 66 mającej swój koniec na słynnym molo w Santa Monica.

Mając większość z tych atrakcji już za sobą, w tym roku postanowiłem zaliczyć nieco mniej turystyczne (przynajmniej z punktu widzenia Europejczyka) rejony USA. W sumie w ciągu 10 dni nawinąłem na koła ponad 5000 km przemierzając trasę z południa Florydy poprzez Alabamę, Missisipi, Luizjanę aż po Teksas.

Te 5000 km w kołach oraz doświadczenia z wcześniejszych wizyt w tym kraju, pozwoliły mi wysnuć wiele cennych wniosków, z których spora część związana jest z motoryzacją jakże odmienną od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Tak naprawdę oprócz faktu, że w całej Ameryce, z Kanadą włącznie, obowiązuje ruch prawostronny – co dla krajów anglosaskich jest ewenementem – pozostałe rzeczy są jakże inne od tych, które znamy z polskich dróg. No ale po kolei.

Nowy Orlean - największe miasto Luizjany to przede wszystkim francuskie wpływy ze słynną Bourbon Street na czele

Smoki bez hamulców

Samochody. Amerykańska motoryzacja jest specyficzna i chyba każdy o tym wie. Pierwszy rzut oka na jakikolwiek pojazd zza oceanu i od razu znany jest kraj jego pochodzenia. Wszystko przez dość specyficzną stylizację, która większości Europejczyków nie odpowiada. Ba, twierdzą oni, że jest mocno przekombinowana lub bardziej dosadnie – po prostu wiejska. Do tego amerykańskie samochody według powszechnej opinii nie mają hamulców, potrafią jeździć tylko na wprost (bo przecież w Ameryce nie ma zakrętów), a do tego pożerają jakieś nieprawdopodobne ilości paliwa.

Ile w tym prawdy? Sporo, ale gdy pozna się więcej szczegółów, szybko dochodzi się do wniosku, że wszystko to ma swoje uzasadnienie. Bo Amerykanie to bodaj najbardziej pragmatyczny naród świata. Tam wszystko musi mieć swoje zastosowanie. To czy amerykańskie samochody są ładne czy brzydkie, jest kwestią gustu i tak naprawdę tamtemu społeczeństwu zwisa i powiewa co na ten temat sądzą Europejczycy.

Czy tamtejsze samochody mają o wiele mniejsze tarcze hamulcowe niż znane nam pojazdy? Oczywiście. Ale skoro w USA niemal każdy przestrzega dość restrykcyjnych przepisów, to po co ładować do aut potężne układy hamulcowe, które tylko podnoszą ich cenę a także zwiększają koszty późniejszej eksploatacji? Pragmatyka.

Czy amerykańskie samochody nie skręcają? Jasne, że nie są tak zwinne jak Porsche 911, ale jakieś tam zakręty w USA jednak są. Z drugiej strony zaprzeczeniem tego jest Everglades Parkway, czyli liczący ok. 150 km płatny odcinek autostrady łączący zachodnie i wschodnie wybrzeże Florydy, gdzie między Naples i Miami przejedziemy tylko przez dwa łagodne łuki. Reszta to niekończąca się i nudna jak flaki z olejem prosta, gdzie obowiązuje ograniczenie prędkości do 70 mil, czyli jakichś 115 km/h. Niewiele.

Choć może to się wydawać dziwne, w USA obrót gotówkowy jest znacznie popularniejszy niż np. w Polsce. Co ciekawe ceny paliw różnią się w zależności od tego czy dokonujemy płatności kartą (nieco drożej) niż gotówką.

Czy amerykańskie samochody są paliwożerne? Z punktu widzenia Europejczyka zapewne tak, ale od razu trzeba zaznaczyć, że galon benzyny typu regular (87 oktanów) kosztuje w zależności od stanu od $2,39 do $2,89. Przekładając to na nasze – galon to 3,78 litra, czyli uśredniając, jeden litr benzyny wychodzi jakieś 2,5 zł. Tanio, choć w 1998 roku, gdy po raz pierwszy byłem w USA galon benzyny kosztował niecałego dolara. Rzeczywiście w porównaniu z Europą paliwo w USA jest w stosunkowo niedrogie. Podobnie jak ciuchy, zwłaszcza te markowe, które za oceanem są o połowę lub więcej tańsze niż u nas.

Niestety to koniec dobrych wieści na temat amerykańskich cen. Wszystko inne jest drogie, zwłaszcza wstęp do jakichkolwiek atrakcji, których w USA jest bez liku. Przykładowo jednodniowa wycieczka do Universal Studios w Orlando na Florydzie czy w Los Angeles, to dla czteroosobowej rodziny koszt ok. 2500 zł. Mówię tu o biletach wstępu po $120 każdy oraz obowiązkowym parkingu $40. A gdzie picie i jedzenie (hot-dog z frytkami kosztuje $12) czy kupno ewentualnych pamiątek? No właśnie…

W ogóle z cenami w USA jest ciekawa sprawa, bowiem wszędzie na etykietach widnieją ceny netto, a nie brutto. Tak więc jeżeli zobaczymy, że coś kosztuje 10 dolarów, to w rzeczywistości kosztuje nieco więcej. Co ważne podatek nie jest dodawany do każdego produktu. Przykładowo nie jest on doliczany do żywności, ale już do alkoholu, środków czystości i przede wszystkim ubrań jak najbardziej. W USA podaje się ceny netto bowiem wysokość podatku różni się nie tylko między stanami, a nawet hrabstwami w danym stanie. W większości stanów ichniejszy „tax” nie przekracza 10%.

Zapomnijcie o kombi

Wróćmy jednak do samochodów. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem i oglądałem amerykańskie filmy z lat ’80, gdy mowa była o samochodach, w pamięci zapadł mi widok dużego rodzinnego kombi (w Ameryce to station wagon) z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów. Klima i automat nadal są w USA standardem, ale rodzinne kombi już niekoniecznie. Co więcej, w USA w ogóle nie ma już samochodów, które w Europie nadal są tak bardzo popularne. Station wagony zniknęły wręcz z szos i zastąpiły je SUV-y, których jest na pęczki.

Amerykanie podobnie jak Francuzi, Niemcy czy Włosi wspierają własny przemysł motoryzacyjny i głównie kupują rodzime produkcje. W latach ’90 triumfy na tamtejszym rynku święciły również japońskie samochody i tak jest zresztą do dzisiaj. Codziennym widokiem są różnej maści Toyoty, Hondy czy Nissany – oczywiście SUV-y lub sedany.

Niemieckie auta (też SUV-y i sedany) nadal stanowią dobro luksusowe przez co wypełniają krajobraz głównie bogatszych stanów, z Florydą (zwłaszcza południową) na czele. Sporo jest również koreańczyków czego nie można powiedzieć o autach francuskich, które Amerykanie uważają za szajs. Być może nadal mają na względzie wiecznie psującego się Peugeota porucznika Columbo.

Co ciekawe, jeżeli mówimy o niemieckiej motoryzacji w amerykańskim wydaniu, to przed oczami mamy głównie topowe modele wyposażone w najmocniejsze wersje silnikowe. Jeżeli BMW to tylko M lub w zubożonej wersji z 3-litrowym silnikiem. Benzynowym, a jakże, bowiem w USA dieslami głównie jeżdżą ciężarówki.

W GMC Terrain nie ma klasycznej dźwigni zmiany biegów. Całą operację wykonuje się przy pomocy przycisków umieszczonych na centralnej konsoli.

Brak martwego pola

No właśnie – to jedna z rzeczy, których nie potrafię zrozumieć w amerykańskich samochodach. To że tradycyjne dźwignie zmiany biegów zastępują dziwne wajchy przy kierownicy, czy – jak w przypadku wypożyczonego przeze mnie GMC Terrain dwa przyciski z literami „D” i „R”, jestem w stanie zrozumieć. Wszak dźwignia zmiany biegów zajmuje sporo przestrzeni w środkowym panelu, którą można przecież przeznaczyć na dodatkowy schowek czy uchwyt na kawę. Zwłaszcza, że Amerykanie na okrągło piją i jedzą.

Nie rozumiem natomiast dlaczego tamtejsze samochody nie są wyposażone w zewnętrzne lusterka z zakrzywieniem, czyli tzw. martwym polem. Jeżeli chcesz zmienić pas ruchu, to dla pewności musisz się obejrzeć za siebie w lewo. Inaczej, zwłaszcza w mieście, stłuczka murowana. Bezsens. To samo dotyczy czujników parkowania, które najwyraźniej nie dotarły za ocean. Jasne, że zdarzają się samochody wyposażone w ten – wydawałoby się – podstawowy element, ale niestety to rzadkość. W moim GMC na szczęście była kamera cofania.

SUV-y po horyzont. Od wielu lat tego typu auta wypełniają krajobraz amerykańskich dróg.

Elektromobilność to mit

Przy okazji samochodów warto poruszyć modny ostatnio temat dotyczący elektromobilności, która w powszechnej opinii zawładnęła Ameryką. Nic podobnego. O ile tak może jest w przypadku Kalifornii, która pod wieloma względami odbiega od reszty kraju. Wszak to najbogatszy spośród 50 stanów, który jest również piątą co do wielkości gospodarką świata. Kalifornia jest eko, przez co Tesli i innych elektryków jest tam na pęczki. W innych częściach kraju jest już zgoła odmiennie. Zwłaszcza w szeroko pojętym interiorze, gdzie nadal królują paliwożerne benzyniaki.

Typowy fragment amerykańskiej autostrady z ogromnym pasem zieleni.

Godzina do celu

Na pytanie jaka jest odległość między punktem „a” i „b” zawsze irytowały mnie odpowiedzi w stylu – to godzina jazdy. Zdecydowanie wolę, jeżeli ktoś poda mi ten dystans w kilometrach. Przecież każdy jeździ z inną prędkością – jeden podróżuje w stylu niedzielnego kierowcy, inny udaje na szosie Lewisa Hamiltona. To prawda, tak jest, ale… głównie w Polsce.

W Ameryce na autostradach wszyscy jeżdżą ze stałą prędkością z włączonym permanentnie tempomatem, czyli ichniejszym cruse control. I tak oto na głównych szosach każdy podróżuje z prędkością +/- 120 km/h. Wydaje się, że to mało, nawet bardzo. Rzeczywiście, na początku odnosi się wrażenie, że tego typu jazda nie dość, że jest monotonna i nużąca, to jeszcze wydłuża drogę do celu. Zwłaszcza, że amerykańskie highwaye (w Kalifornii nazywane freeway’ami) są zwykle proste i równe jak pas startowy dla samolotów. To bardzo złudne, bowiem trasę – dajmy na to – 1000 km spokojnie z dwoma postojami na tankowanie i szybkie jedzenie w którymś z dziesiątek tysięcy fast foodów, można pokonać w 9 godzin.

Dla porównania spróbujcie osiągnąć podobny wynik w którymś z europejskich krajów, z Niemcami na czele, gdzie na wielu (jest ich coraz mniej) fragmentach autostrad nie obowiązuje ograniczenie prędkości. Tak się złożyło, że ostatni etap mojej podróży obejmował ponad 500-kilometrowy odcinek między lotniskiem w Berlinie, a Katowicami. I powiem wam coś – to było koszmarne doświadczenie po tym co zobaczyłem w USA, gdzie każdy przemieszcza się samochodem, ale też każdy robi to w sposób bardziej świadomy niż w Europie. Takie mam przynajmniej wrażenie. Tak więc jeżeli ktoś wam powie, że Naples na Florydzie do Miami jedzie się 2 godziny, to naprawdę są to 2 godziny z minimalnym marginesem błędu.

Dojazd do potężnego mostu w Baton Rouge w Luizjanie przecinającego największą rzekę w USA, Missisipi.

Exity zamiast zatoczek

Przemierzając amerykańskie highwaye nie sposób nie zauważyć wielu różnic w porównaniu z Europą. Przede wszystkim oba pasy wiodące w przeciwnych kierunkach oddziela ogromny, bo mający szerokość kilkudziesięciu metrów pas zieleni w kształcie litery „v”. Co ciekawe, ze względu na rozmiar owego pasa zieleni, w środku zwykle nie ma żadnych barierek. Dzięki temu nierzadkim widokiem jest zaparkowany na nim Chevrolet Crown Victoria, za kierownicą którego zasiada czujny trooper, czyli nasza drogówka. Warto podkreślić, że w USA policjanci zwykle pracują w pojedynkę.

Kolejna ciekawa rzecz dotyczy zatoczek, w których (w Europie) znajdują się stacje paliwowe. W Stanach Zjednoczonych na autostradach takiego widoku nie uświadczymy. Owszem, są zatoczki, ale ulokowane się w nich miejsca odpoczynku, tzw. rest area połączone z „welcome center” w przypadku wjeżdżania na teren nowego stanu. W ogóle to bardzo fajne rozwiązanie. W owych welcome center można znaleźć wiele broszur dotyczących atrakcji w danym stanie, zasięgnąć wiedzy o jego historii i niekiedy przygarnąć (za darmo) jakieś drobne upominki.

Stacje benzynowe zlokalizowane są przy zjazdach z autostrady przy lokalnych drogach. I zazwyczaj przy owych zjazdach, czyli „exitach” znajduje się kilka różnych stacji, a przy nich obowiązkowo sąsiaduje kilka lub kilkanaście fast foodów i tyle samo hoteli – zazwyczaj sieciówek. I teraz pomyślcie sobie, że taki zjazd z autostrady ulokowany jest co kilkanaście kilometrów.

Przy każdym z nich mamy możliwość zatankowania samochodu na stacjach różnych koncernów, zjeść śmieciowe jedzenie w sumie gdziekolwiek, a gdy jesteśmy zmęczeni, do wyboru mamy zatrzymanie się w kilku różnych hotelach na każdą kieszeń. Innymi słowy – na trasie 1000 km uświadczymy kilkadziesiąt restauracji pod żółtymi łukami, tyle samo Burger Kingów i Subway’ów, jeszcze więcej Dunkin Donuts, podobną liczbę Marriottów, Sheratonów i Hiltonów z ich budżetowymi odpowiednikami. Dopiero, gdy to ogarniemy, dociera do nas, że mamy do czynienia z największą gospodarką świata.

Samochód z wybitą tylną szybą? W USA to codzienny widok.

Prawy pas musi skręcić w prawo

Ciekawie w USA wyglądają znaki drogowe, których jest zdecydowanie mniej niż w Polsce. Poza oczywistymi oczywistościami, jak „stop”, „zakaz wjazdu” czy „ustąp pierwszeństwa”, większość znaków ma charakter opisowy. Przykładowo na – załóżmy – trzypasmowej drodze, gdy zjedziemy na prawy zewnętrzny pas, zwykle dostrzeżemy znak informujący o tym, że „right lane must turn right” czyli, że znajdując się na tym pasie, musimy skręcić w prawo.

Genialnym rozwiązaniem, które nie występuje w Europie jest określanie trasy przy pomocy głównych kierunków geograficznych. W naszej części świata jadąc np. z Warszawy do Berlina, najpierw podążamy autostradą A2 w kierunku Poznania, i dopiero na wysokości stolicy Wielkopolski pojawiają się znaki informujące, że ta sama szosa prowadzi do Berlina. Innymi słowy, nie jest to zbyt intuicyjne.

W USA wręcz przeciwnie. Kierunki wszystkich dróg określane są prostymi znakami: west, east, north i south. Tak więc jadąc np. z Nowego Orleanu do Houston wystarczy śledzić znaki z napisem „west” i sprawa jest załatwiona. Dodatkowo niemal w każdym samochodzie na desce rozdzielczej znajduje się kompas, dzięki czemu doskonale wiemy, w którym kierunku jedziemy. Banalne.

Zresztą Amerykanie są mistrzami świata w prostych rozwiązaniach. Przykładowo w hotelach niemal na każdym piętrze znajduje się (bezpłatna) kostkarka do lodu, z którą zwykle sąsiaduje laundromat, czyli automat pralniczy na monety. Będąc w podróży nie trzeba korzystać z usług pralniczych, które w Europie są koszmarnie drogie, ale za dosłownie kilka dolarów można to zrobić samemu.

Obserwując główne kierunki geograficzne, zawsze będziemy wiedzieli, w którą stronę jechać.

Ameryka zalana cukrem

Ostatni wątek już odbiegający od tematów motoryzacyjnych. Powszechna opinia głosi, że Amerykanie nie jedzą, a najzwyczajniej w świecie żrą, a ultrakaloryczne dania popijają „sodą” czyli gazowanymi napojami składającymi się głównie z wody i cukru. I niestety jest w tym sporo prawdy. Tak sobie myślę, że Amerykanie wcale nie muszą się obawiać kolejnych zamachów bombowym ze strony Islamistów, skoro sami wykańczają się permanentnie tym co jedzą i przede wszystkim – ile jedzą.

Tak jak trudno Europejczykowi ogarnąć zmysłami, ile za oceanem jest pieniędzy w obrocie, tak samo ciężko nam uwierzyć ile przeciętny Amerykanin potrafi zjeść. Zresztą by choć trochę dowiedzieć się na ten temat, wystarczy wizyta w jakimkolwiek supermarkecie. Taka aleja z lodami dajmy na to. Oczywiście są małe pojemniki, takie 200-gramowe na przykład, ale mało kto zwraca na nie uwagę. Najwięcej lodów sprzedaje się w wielkich wiadrach, które u nas można spotkać w Obi czy Castoramie na dziale z farbami. To samo dotyczy soków, które sprzedawane są głównie w galonowych (przypominam – 3,8 litra) „dzbanach”.

Kolejny dowód na to, że Amerykanie odżywiają się katastrofalnie to poranna wizyta w sieci Dunkin Donuts. Na śniadanie w USA je się bowiem pączki lub gofry zalane dżemem oraz syropem klonowym. Nie jest przesadą stwierdzenie, że Amerykanie prawie w ogóle nie jedzą warzyw. Oczywiście są one w sklepach i często wyglądają smakowicie, ale tamtejsza ludność zazwyczaj żyje na cukrze, co naturalnie od razu widać. Jasne, w Polsce też niemal każdy dorosły ma mniejszą lub większą nadwagę. Tyle że w USA taki typowy polski piwosz z brzuszkiem uchodzi za chuderlaka.

Problem otyłości najbardziej widać na prowincji, gdzie dostęp do jedzenia jest na każdym kroku, a ludziom po prostu się nie przelewa. Zwłaszcza w południowych stanach z Alabamą i Missisipi na czele.

Czy to oznacza, że w Ameryce nie znajdziemy restauracji z dobrym jakościowo jedzeniem? Wręcz przeciwnie, jest ich bardzo wiele. Tyle że zazwyczaj są one dość lub bardzo drogie. Przykładowo najprostszy na świecie obiad w genialnej, włoskiej restauracji w Houston składający się z trzech pizzy i jednego makaronu, a do tego woda, to koszt około 100 dolarów. No i do tego oczywiście napiwek, bo w USA wszędzie daje się napiwki…

Z prawego pasa musimy skręcić w prawo.

Przeczytaj również