Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich latach urlop (niekoniecznie wakacyjny) spędzam w Stanach Zjednoczonych. Ciekawych miejsc do zwiedzenia w USA jest bez liku, wszak mamy do czynienia z krajem niewiele mniejszym od Europy, gdzie liczba mieszkańców grubo przekracza 300 milionów.
Stany to kraj nie tylko fascynujący, ale i dziwny zarazem, zwłaszcza z punktu widzenia Europejczyka. I nie mam tu na myśli wyłącznie zupełnie innego i co ważne – kompletnie niezrozumiałego dla nas – systemu metrycznego, ale i inne aspekty życia z motoryzacją włącznie. A może nawet na czele.
Już wiele lat temu na dobre porzuciłem spędzanie wakacji w stylu all inclusive. Mam na myśli bezproduktywne leżenie przy basenie czy na plaży, taplanie się z dziećmi, a w przerwach czytanie książek i chlanie piwska. To kompletnie nie moja bajka. Jeżeli wypoczynek, to tylko aktywny.
Biorąc pod uwagę fakt posiadania rodziny, która nie do końca lubi np. chodzenie po górach czy jazdę na rowerze, w grę nie wchodzą tego typu formy spędzania urlopu. Dlatego też kilka lat temu pojawił się pomysł odkrywania Stanów Zjednoczonych, gdzie w ciekawy sposób można zagospodarować dwa tygodnie mając pewność, że każdego dnia robi się coś innego.