W ramach przygotowań zajrzałem nawet kilka razy na facebooka i stronę internetową Formuły E. Czytałem co mniej więcej się tam działo w ostatnich kilku tygodniach, kto z kim leciał samolotem, gdzie zawodnicy śpią, czy byli już na Times Square… no generalnie chciałem żyć tym weekendem wyścigowym na maksa. Jedno wiedziałem już wcześniej i to w sumie skłoniło mnie do elektrycznych czynności – szansę na mistrzostwo ma dwóch kierowców, Sam Bird i Jean Eric Vergne, a do końca sezonu pozostają sobotni i niedzielny wyścig na torze w Nowym Jorku, niedaleko Statuy Wolności.
Sobota, rozpoczęło się. Nawet sobie nie zaprzątałem głowy poszukiwaniem transmisji z treningów bo wiedziałem, że pewnie bardziej mnie to zdenerwuje, niż dostarczy radości, więc zmagania śledziłem po prostu w aplikacji. Wygrał Di Grassi, faworyci byli troszkę z tyłu. Weekend wyścigowy sobie trwał, później były kwalifikacje i tam doszło do całkiem interesujących wydarzeń. Zarówno Bird, jak i Vergne zbyt wcześnie uruchomili dodatkową moc (taki DRS z F1) i nałożone zostały na nich kary. To mogło zwiastować nam absolutnie genialny wyścig. Wyobraziłem sobie od razu sytuację, w której Vettel startowałby z ostatniego pola startowego, a Hamilton np. z 15. Byłoby smacznie. Bardzo smacznie.
Więc tak, była kolacja, herbatka, w końcu wygodnie zasiadłem w fotelu, jak to mam w zwyczaju przy okazji wyścigów Formuły 1 i rozpocząłem proces zdrady. Organizatorzy zadbali o napięcie, bo puścili w transmisji jakąś muzyczkę, która wywołać miała szybsze bicie serca. Bolidy powoli turlały się w kierunku swoich pól startowych, napięcie rosło, muzyczka robiła kapitalny nastrój. W końcu wszystko było już gotowe, na tablicach pojawiły się światła i…
We go green in New York City for the 2018 Qatar Airways #NYCEPrix! pic.twitter.com/YSGRAd43Nd
— ABB Formula E (@FIAFormulaE) 14 lipca 2018
W pewnym momencie czułem, jakby ktoś w moim mózgu przebił szpilką napompowany do rozmiarów Marsa balonik oczekiwań. Wystartowali. Ciekawa muzyczka znikła… znikły w sumie jakiekolwiek dźwięki, za wyjątkiem tych generowanych przez opony Michelin. Niby ładne są te bolidy, znani kierowcy, ale to jednak nie jest to. Tor pokroju tego w Nowym Jorku jest bardzo ładny pod względem położenia, bo od czasu do czasu realizator pokaże Statuę Wolności, czy tam panoramę Manhattanu, ale na miłość boską, to nie jest i nigdy nie będzie Spa, Nurburgring, Monza, czy choćby Silverstone, a i do Monako temu bardzo dużo brakuje. Ten tor to po prostu jednodniowy wymysł, kilka prostych, kilka nawrotów – niech jadą i się ścigają.
Jeśli mam być szczery, to nie skończyło się nawet pierwsze okrążenie tego wyścigu, a ja z fotela zwinnie przetransportowałem się już na łóżko i cieszyłem się na nadchodzącą podróż do krainy snów. Owszem, słuchałem komentatorów Eurosportu, bo oni jak zwykle opowiadali dosyć ciekawie, ale moje oczy nie były już skierowane na telewizor, a na ekran tabletu, na którym ni stąd, ni zowąd pojawiła się gra Bubble Shooter, w której zbija się jakieś kolorowe kulki. Tak, o dziwo to było ciekawsze.
Nikomu nie odbieram oczywiście radości i chęci z oglądania poszczególnych ePrix. Pewnie duże znaczenie mogą mieć kierowcy – jeśli mamy gdzieś ulubieńca, to nawet kiedy wyścig będzie najnudniejszy na świecie, to i tak będziemy go oglądać z wypiekami na twarzy. Sam doskonale wiem jak to wygląda, bo kibicując Lewisowi Hamiltonowi (spokojnie forza ragazzi, każdy kibicuje komu chce) często jestem bliski ataku serca, a później postronny obserwator twierdzi, że w okolicach czwartego okrążenia już śnił mu się Kubuś Puchatek jedzący miodek z Tygryskiem i Prosiaczkiem. Tak czy inaczej jestem przekonany, że wciąż to Formuła 1 przyciąga więcej kibiców, niż Formuła E.
Czy to była zdrada? Sam nie wiem. Moja zdrada na szczęście zakończyła się na etapie kawiarni, gdzie z ePrix zamieniłem tylko kilka zdań. Po chwili spokojnie wyszedłem i zadzwoniłem do żony prosząc, żeby jak najszybciej jechali już do tego Hockenheim.