Jeśli poszukujecie motoryzacyjnych dewiacji inspiracji, to koniecznie rzućcie okiem na recenzje samochodowe autorstwa Tigera Bonzo. Zobaczcie na przykład takie Porsche 911 „Kareta”. Samochód ma zajebistą szybę, spojler, podgrzewane fotele i bagażnik, który jest z przodu. Właściwie to wszystko, co trzeba wiedzieć o tak wypasionej furze. Benc!
Tiger nie uzbierał tak dużej liczby obserwatorów tylko dzięki kilku recenzjom samochodów, bo na YouTube działał już od paru dobrych lat, jednak robił to na innych kanałach. Przez ten czas skupił wokół siebie spore grono wiernych widzów, którzy chętnie wracają do jego produkcji. Czytając jednak komentarze pod jego recenzjami nie sposób nie zauważyć, że część odwiedzających to zupełnie nowi odbiorcy.
„Tego typu”
Z motoryzacją Tiger nie miał wcześniej wiele wspólnego, co zresztą widać i słychać. Raz podzielił się historią, że w przeszłości posiadał Mazdę RX-7, którą niestety rozbił mu jego kolega po pijaku. Później jednak zdementował tę plotkę i przyznał, że taka sytuacja nigdy nie miała miejsca.
Na jego kanale znajdziemy testy takich aut, jak Porsche 911, Audi RS3 oraz Mazda 3 MPS. Z każdego materiału dowiemy się mniej więcej tego samego: że auta mają koła, drzwi i kierownice. Czasem usłyszymy treści użytkowe, np. „jak się dba o silnik, to nie da się go zaje…ć”.
Tiger posługuje się przy tym autorskim językiem, pełnym błędów składniowych, powtórzeń, onomatopei oraz dwóch zwrotów, które stanowią podstawę jego słownika: „tego typu” i „widzicie”. Uszy krwawią, ale liczba odsłon pokazuje, że niektórzy właśnie tego oczekują.
Co może być zaskakujące, komentarze widzów pod materiałami często bywają pozytywne, bo trudno nie zauważyć, że całość robiona jest na żarty. Najchętniej oglądane filmy przekraczają 300 tys. odsłon, co mogłoby zawstydzić niejednego profesjonalnego vlogera.
„Benc, beng!”
Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam nawet, że jego recenzje mają głębsze przesłanie. Bo czy różnią się w zasadzie czymkolwiek od setek innych „poważnych” testów samochodowych, które widujemy w prasie, telewizji i internecie?
Bolączką testów samochodowych często jest to, że składają się z samych oczywistości, które wygłaszane są z taką estymą, jakby autor wymyślał proch na nowo. Recenzenci opisują silniki, ich pojemność, liczbę cylindrów, moc i moment obrotowy. We wnętrzu skupiają się na systemach multimedialnych, dodatkowym wyposażeniu i pojemności bagażnika. Często nawet szczegółowo opisują wygląd auta, mimo, że przecież i tak widzimy je na zdjęciach. Tiger robi dokładnie to samo, tylko bez silenia się na profesjonalizm.
Swego czasu fajny eksperyment przeprowadzili redaktorzy amerykańskiego bloga motoryzacyjnego Jalopnik.com. Zajrzeli na największe portale informacyjne, wycięli z nich fragmenty pięciu różnych recenzji Tesli Modelu S, a następnie połączyli je ze sobą. Czytając tekst w całości nie dało się odróżnić momentu, w którym recenzja jednego autora przechodziła w drugą. Styl był identyczny, podobnie jak warstwa merytoryczna.
„Widzicie?”
A przecież o samochodach można mówić bez popadania w schematy. Cały kunszt Jeremy’ego Clarksona polega właśnie na tym, że w swoich recenzjach unika truizmów. Testy samochodów w jego wykonaniu są pełne metafor, dygresji, dowcipów i społecznych obserwacji. Dlatego wykreowany przez niego styl przemawia również do tych, którzy motoryzacją w ogóle się nie interesują. Ale takich jak Clarkson niestety nie ma zbyt wielu.
Absolutnie nie stawiam Tigera w jednym szeregu z Clarksonem, ale jeśli cokolwiek ich łączy, to jest to przekonanie, że widzowie nie oczekują wygłaskanych treści rodem z folderów reklamowych. Widzowie oczekują treści, które mogą być płytkie, ale muszą być „jakieś”.
Tiger produkując tak awangardowe materiały pewnie nie znajdzie wielu chętnych sponsorów do współpracy, ale może w zamian ktoś mu poświęci wystawę w galerii sztuki? Skoro niedawno Klocuch doczekał się takowej, to czemu nie on?
Potrzebujemy ludzi jak Elon Musk. Dzięki nim motoryzacja jest ciekawsza