Trudno się z tym nie zgodzić, bo przecież szukając informacji o nowym modelu hatchbacka zaprezentowanym wczoraj w Genewie raczej nie sięgacie w pierwszej chwili po gazetę. Nie wszyscy są jednak takiego samego zdania, ale o tym za chwilę.
Globalny dostęp do sieci to świetna rzecz. Potrzebne informacje są na wyciągnięcie ręki, transmisje na żywo z pokazów samochodowych możemy obejrzeć wyciągając telefon z kieszeni. To wszystko jest ekstra, ale jest też druga strona medalu. Opinię może wyrazić każdy. Sama idea jest jak najbardziej słuszna, tylko tych “opiniotwórczych”, chcących podzielić się swoimi przemyśleniami z całym światem przybywa. Jedni lepiej znają się na zadanym temacie inni gorzej, albo nawet wcale. Problem w tym, że w sieci wszystko się ze sobą miesza i coraz ciężej znaleźć sensowne informacje.
Serwisy społecznościowe, blogi, vlogerzy, youtuberzy, tiktokowcy, worek z którego można wyciągać kolejnych internetowych cyrkowców wydaje się nie mieć dna. Czemu to wszystko służy? Rozrywce, zabijaniu wolnego czasu? Coraz rzadziej rzetelnemu przekazywaniu informacji. Umówmy się – aktualnie panuje moda na internetowych celebrytów. Masa ludzi streamuje gry, wrzuca do sieci nagrania ze swoich codziennych “przygód”, a jeszcze inni testują samochody, motocykle i różne inne gadżety. O ile graczy i vlogerów zostawimy na razie na dalszym planie, to chciałbym się przyjrzeć tym ostatnim, bo do tego tematu jest mi najbliżej.
Producenci samochodów zdają sobie sprawę, że właściwe prowadzenie swojego firmowego wizerunku w sieci, to sprawa w zasadzie oczywista. Ktoś kto rezygnuje z tak dużego grona młodych odbiorców, musi być albo cholernie krótkowzroczny, albo kompletnie nie iść z duchem czasu.
Profile osób, które zagościły na dobre w social media to bardzo chwytliwy sposób na dobrą reklamę. Ogromna liczba followersów, obserwujących dany profil może być łatwo przeliczona na konkretne zyski ze sprzedaży. Tak samo jest w przypadku poczytnych stron www, tematycznych blogów i wyspecjalizowanych forów dyskusyjnych. Nie każdy to jednak rozumie.
Początkowo raczkujący internet w oczach reklamodawców nie miał prawie żadnej wartości biznesowej. Mało kto miał do niego dostęp, był dramatycznie wolny, a jego możliwości ograniczone. Potem sprawy miały się znacznie lepiej. Internet pojawił się niemal w każdym domu, a ambitnych twórców nie brakowało i zresztą nadal nie brakuje.
Są jednak cały czas ludzie i instytucje, które obecność mediów internetowych chyba kompletnie przespały i wcale im to nie przeszkadza.
Pokazy samochodowe, szczególnie te najbardziej ekskluzywne, o wieloletniej tradycji często traktują twórców internetowych jako gatunek drugiego sortu.
Wydawać się może, że praca redakcji “papierowej” gazety o małym nakładzie, jest lepiej postrzegana niż, praca w magazynie, który pojawia się w formie cyfrowej i trafia do znacznie większego grona odbiorców, często również i na całym świecie.
Powody takiego stanu rzeczy mogą być przynajmniej dwa. Pierwszy z nich wydaje się absurdalny, a jednak całkowicie możliwy.
Tradycja i ekskluzywność – tego typu podejście może być ich gwoździem trumny.
Akredytacje – te wydawane są tylko wąskiemu gronu dziennikarzy. Każdy z nich, najlepiej z dobrą reputacją i znanym w motoryzacyjnym światku nazwiskiem. Dla formalności poparty jeszcze porządnym listem polecającym od redaktora naczelnego poważnej gazety. Profesjonalizm na każdym kroku – profesjonalni fotografowie, profesjonalni kamerzyści – tu nie ma miejsca na gram amatorszczyzny. Dzięki takim zabiegom, organizatorzy mają pełną kontrolę nad jakością treści, które ujrzą światło dzienne. Nikt z obecnych nie pozwoli sobie na publikację kiepskiego materiału – i dobrze. Wszystko to brzmi jak warunki niemal idealne, jest jednak pewien minus. Czas. Ten działa na niekorzyść “klasycznych” form przekazu. A wydanie numeru z relacją na żywo” jest po prostu niemożliwe. Finalnie, zanim bez wątpienia świetne materiały ujrzą światło dzienne, internet dawno zapomni, że cokolwiek z tych rzeczy miało miejsce. Kogo interesują artykuły i zdjęcia, które od 2 tygodni krążą po sieci? Nikogo.
Drugi to wspomniany wcześniej przesyt, przeciętność i ogrom pseudo-znawców, którzy za wszelką cenę chcą pojawić na miejscu ze swoim selfie stickiem.
Nagrywać, cykać i wrzucać. Byle co, byle jak, byle by było. Sprawa jest prosta. Zakładasz bloga, target motoryzacja, chwytliwa nazwa, trochę tekstu, reszty nauczysz się z YouTube’a. Voila! Jesteś gotowy na podbój motoryzacyjnego świata. Aplikujesz na każdą możliwą imprezę motoryzacyjną, podając we wniosku swoją stronę www, którą w zeszłym miesiącu odwiedziły 4 osoby.
Lokalni dealerzy i PR-owcy strzeżcie się!
Znajdujesz w swojej okolicy 20 salonów samochodowych i atakujesz ich mailami typu “Prowadzę bloga, DAJCIE MI auto do testów”. Telefon nie dzwoni, próbujesz dalej, aż do skutku. W końcu nawet automatyczne odpowiedzi, nie przychodzą po kolejnej próbie wyciągnięcia czegoś za darmo.
Tego typu ludzi na pewno nie brakuje. Finał jest jednak taki, że zaczyna się powoli traktować wszystkich “z internetu” jako tych gorszych. Jest to o tyle krzywdzące, że dostaje się każdemu, nawet tym którzy reprezentują świetną jakość i są fachowcami w swojej dziedzinie. Mimo wartościowego contentu, ciężej jest się gdzieś przebić, dostać, czy chociażby nawiązać kontakt. “Aaaa, Pan z internetu? Ok, dziękujemy. NEXT!
Oczywiście cała sytuacja jest na potrzeby zobrazowania zjawiska nieco przerysowana, ale dzięki temu nasuwają się pewne wnioski. Wychodzi na to, że sito selekcji owszem, jest potrzebne, ale ma nieodpowiednio dobrany rozmiar oczek. Raz nie przepuszcza nikogo, innym razem bierze wszystkich jak leci.
Dysponujemy aktualnie możliwościami, dzięki którym w zasadzie wszystko można na bieżąco zmierzyć, ocenić i zweryfikować. Przepuścić dalej, albo podziękować i zaprosić za rok – a nuż się uda. Problem w tym, że to wymaga dodatkowej pracy. Pracy, na którą już nikt nie ma ani czasu ani ochoty. Szczególnie po przeczytaniu setek listów polecających.
Na szczęście nie wszędzie jest tak źle. Od dobrych kilku lat można zauważyć zwiększający się z roku na rok udział magazynów i twórców internetowych w imprezach automotive.
Działy PR zdecydowanie zaczęły otwierać się na internet. Może potrzeba było czasu, może wraz z czasem pojawiły się też młodsze osoby, które lepiej rozumieją potrzeby klienta XXI wieku. Jeszcze 10 lat do tyłu na 10 zaproszonych osób, 8 było z “normalnych” redakcji. Pozostała dwójka, zapraszana była chyba tylko jako urozmaicenie. Teraz proporcje się odwróciły. Rozsądek zaczyna brać górę, co niezmiernie nas cieszy.