Przeprowadzając wywiady z wieloma zawodnikami lubię pytać ich o to, jak zaczynała się ich kariera, przygoda z rajdami. W zdecydowanej większości przypadków wygląda to tak samo – ktoś zabrał mnie na rajd, pokochałem to, jeździłem później częściej kibicować na rajdy, aż postanowiłem, że sam muszę tego spróbować.
Co dzieje się potem? Zbieranie jakiegokolwiek budżetu, zakup samochodu, przygotowanie go do rywalizacji i próba sił. Zdradzę wam, że ze mną było podobnie. Jak każdy zakochany w rajdach kibic chciałem tego spróbować. Wybór padł na Mitsubishi Colta. Tanie, dosyć żwawe, czego chcieć więcej. Oczywiście samochód miał swoje mankamenty. Brakowało mocy, opon, zawieszenia itd.
Zebrałem niesamowite lanie. Wszyscy mnie pokonali, nawet maluchy. W drugim starcie nie było zresztą lepiej, bo okazałem się lepszy może od pięciu załóg. Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że nauka rajdowania to bardzo długi i mozolny proces. Proces w którym można zajść daleko ciężką pracą i włożonymi pieniędzmi, ale nic, absolutnie nic nie zastąpi podstawowego czynnika – talentu.
Rajdy amatorskie coraz częściej nie mają już nic wspólnego z amatorskimi. Zawodnicy wkładają w swoje auta grube tysiące. Opony, silnik, zawieszenie, klatka, kłowa, bądź sekwencyjna skrzynia biegów, nowe kubły, kierownica, systemy gaśnicze, wydechy. To już nie są jakieś popierdółki z placyków, tylko piękne, świetnie przygotowane maszyny. Aby rywalizować o najwyższe lokaty w klasie trzeba inwestować.
Kiedy pozbyłem się już Colta wielokrotnie wracałem myślami do tego tematu. Plany zebrania większego budżetu, zakupu czegoś lepszego, mocniejszego, już przygotowanego do rajdów. Cały czas wydawało mi się, że sprzęt wszystko załatwi. A to przecież głupie. W uświadomieniu tego rolę odegrała… gra. Richard Burns Rally czyli znany wszystkim symulator. Przy okazji turniejów online wyposażony w kierownicę i tak nie rywalizowałem o jakieś ciekawe pozycje. Wiadomo, to przecież symulator, nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale mniej lub bardziej coś potrafi nakreślić.
Masz pedały i kierownicę – inni też. Wiadomo – ktoś może mieć lepszą, ktoś gorszą. Ktoś może znać lepiej jeden oes, ktoś drugi. Ale nie zmienia to faktu, że w czołówce są zazwyczaj podobne nazwiska, a są też tacy, którzy za każdym razem tracą do nich mnóstwo czasu. Ja należałem do tego drugiego grona i w pewnym momencie pogodziłem się z tym, że po prostu czegoś brakuje. Nie da się wyuczyć, wypracować talentu do szybkiej, sportowej jazdy za kółkiem. Z tym trzeba się urodzić – albo to masz i możesz wygrywać, albo nie.
Jedni to czują i mają to coś, drudzy nie. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Oczywiście można nadrabiać to niesamowicie mocnym samochodem i nowymi technologiami za kilkanaście tysięcy. Można kupować lekcje u znanych trenerów. Można organizować testy i jeździć ile wlezie. Wkładać w to grube, grube tysiące. Ale czy wtedy nie jest to po części oszukiwanie samego siebie? Oczywiście, nawet bez talentu można sobie startować i się tym po prostu cieszyć. Ale to wymaga kilku ważnych cech. Przede wszystkim dużej rozwagi i świadomości.
Nie warto wtedy patrzeć na wyniki, bo to walka z wiatrakami. Warto po prostu cieszyć się jazdą, przebywaniem z przyjaciółmi, sportową rywalizacją. Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, czy warto wystartować w amatorskim rajdzie – zrób to. Polecamy, zachęcamy, bo to szczególny rodzaj emocji i adrenaliny.
Nie wszyscy mogą wygrywać. Ale nie warto wtedy się wściekać, czy chodzić sfrustrowanym. Czasami należy zdać sobie sprawę ze swoich ograniczeń, kompletnego braku doświadczenia, czy może też braku talentu – zwyczajnie. Może czasami nie ma sensu za wszelką cenę ładować w samochód kolejnych tysięcy i próbować coś udowadniać. Może czasami warto zaakceptować fakt, że nie będziemy kolejnymi Kajetanowiczami i po prostu ścigać się dla zabawy, dla frajdy, dla świetnej atmosfery? Przecież głównie o to chodzi, żebyśmy czerpali z tego zabawę.