Japońska kultura samochodowa umiera. "Dzieciaki wolą siedzieć przy komputerach"

Nie ma nic piękniejszego od japońskiej kultury samochodowej lat 90. Dlaczego? Ponieważ po pierwsze: jest tak samo wyrazista i nietuzinkowa, jak cały Kraj Kwitnącej Wiśni. Po drugie: do dziś wpływa na pokolenia miłośników motoryzacji na całym globie. Po trzecie: zaprezentowała światu sztukę driftingu. I wreszcie po czwarte: wyrosła na kultowych modelach Nissana, Toyoty, Subaru, Mitsubishi, Hondy czy Mazdy. Dziś jednak japońska scena samochodowa stała się cieniem dawnej siebie. Dlaczego tak się stało?  

Japońska kultura samochodowa umiera. „Dzieciaki wolą siedzieć przy komputerach”
Podaj dalej

Każdy fan motoryzacji oglądał pewnie wszystkie części „Szybkich i wściekłych” po kilka razy. Trzecia odsłona – z podtytułem „Tokyo Drift” – prezentowała bardzo atrakcyjną, choć nieco przeterminowaną wizję japońskiej kultury samochodowej. Bo wszystko co najlepsze w tej kulturze, miało miejsce w latach 90., gdy na drogach królowały samochody pokroju Toyoty Supry, Nissana GTR, Hondy NSX czy Mitsubishi Lancera.

Młodzi Japończycy mieli ułatwiony dostęp do tych ikonicznych wozów, jako że wywodziły się z ich rodzimego kraju. Ci, których nie było stać na topowe modele, zadowalali się Nissanami Silvia czy Hondami Civic.

Kierowcy nie tylko chcieli mieć własne bolidy JDM, ale chcieli się nimi także ścigać po krętych górskich przełęczach, których w Kraju Kwitnącej Wiśni nie brakuje. Każdy walczył o tytuł hashiriya, co po japońsku oznacza ulicznego kierowcę.

O atmosferze ówczesnej sceny samochodowej narosły dziś legendy i chociaż niektórzy Japończycy dalej starają się podtrzymywać tradycję, wychodzi im to coraz gorzej. I nie jest to do końca ich wina.

Kiedyś samochody były najważniejsze

O tym, jak wygląda dzisiejsza kultura samochodowa w Japonii, można się przekonać z internetowych filmów Albo Agundaya, bardziej znanego pod pseudonimem Drift Hunter. Na jego youtubowym kanale znajdziemy krótkie reportaże, dokumentujące „podziemną scenę wyścigów samochodowych” w Tokio.

Na pozór wszystko wygląda niczym w kultowej mandze „Initial D„, ale im bardziej zagłębimy się w produkcje Drift Huntera, tym smutniejszy obraz współczesnej Japonii zobaczymy.

– Przez ostatnie siedem lat zaobserwowałem, że subkultura drifterów w Japonii zanika. Każdego roku widzę na górskich przełęczach coraz mniej samochodów. Dawniej jednego wieczoru można było naliczyć 30-40 pojazdów, dzisiaj jest ich ledwie kilka – mówi w jednym ze swoich reportaży Albo.

Złote czasy ulicznego driftingu najlepiej pamięta dzisiejsze pokolenie japońskich czterdziestolatków. Co ciekawe, termin hashiriya nie był zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn, ponieważ za kółkiem siadały również kobiety.

– Byłam w ekipie złożonej z 20 dziewczyn. Moja najlepsza przyjaciółka posiadała RX-7, ja jeździłam Lancerem EVO II. Biedniejsze dziewczyny kupowały Nissany Silvia bądź Pulsary – mówi jedna z bohaterek dokumentu Drift Huntera. – Z jakiegoś powodu wyścigi były wtedy bardzo popularne. Zbieraliśmy się w grupy i produkowaliśmy własne naklejki. Dziewczyny nie jeździły szybko. Chciałyśmy po prostu dobrze wyglądać.

Obecne pokolenie hashiriya to głównie mężczyźni. Chcą podtrzymywać japońską kulturę samochodową, ale współczesność rzuca im kłody pod nogi.

Posiadanie samochodu coraz bardziej problematyczne

Dzisiejsza Japonia znana jest z astronomicznych cen ubezpieczenia samochodów. Słono trzeba też zapłacić za jazdę po większości dróg ekspresowych. Podobnie wygląda sytuacja z parkowaniem w miastach. Na dodatek egzaminy na prawo jazdy należą nie tylko do kosztownych, ale też niezwykle trudnych.

Kiedy ekipa z magazynu „Top Gear” odwiedziła Japonię, aby sprawdzić stan tamtejszej kultury samochodowej, diagnoza była nieciekawa:

– Kierowcy są coraz bardziej zwalczani przez policję. Kontrole sportowych samochodów stają się coraz bardziej rygorystyczne. Wszystkie te działania pozbawiają Japonię kolejnego pokolenia fanów samochodów. (…) Przy astronomicznych kosztach parkowania i trudnościach uzyskania prawa jazdy, można zauważyć, dlaczego pozbawieni praw obywatelskich młodzi mieszkańcy wolą zostać w domu przy swoich komputerach – pisze „Top Gear”.

Japoński drifting powinni wpisać na listę UNESCO

Rząd w Japonii powinien pielęgnować swoją kulturę samochodową niczym element dziedzictwa narodowego. Ale jak na złość, robi dokładnie na odwrót, przez co dzisiejsza scena samochodowa w KKW ma mocno pod górkę. Wpływa na to kilka elementów.

Z jednej strony jazda samochodem wiąże się w tym kraju z olbrzymimi kosztami. Z drugiej strony problem ma też charakter pokoleniowy  – dzisiejsi młodzi ludzie, nazywani „millenialsami”, są mniej zainteresowani autami, a bardziej technologiami cyfrowymi.

Jest jeszcze trzecia przeszkoda…

Japońska motoryzacja nie jest już tak fajna, jak 20 lat temu

Dowód?

Mazda od lat nie wyprodukowała sportowego samochodu, chyba, że za taki uznamy model MX-5. Honda mocno zawęziła gamę wersji Type-R i odpuściła produkcję wielu kultowych modeli. Toyota poszła w miejskie hybrydy, zaś Nissan rozmiłował się w SUV-ach i cross-overach. Na Mitsubishi już w ogóle szkoda słów, bo ta marka całkowicie zatraciła swój charakter (odwieczną wojnę pomiędzy Lancerem EVO i Imprezą STI ten pierwszy przegrał walkowerem).

Dlatego cieszmy się, że powstają jeszcze takie auta, jak Honda NSX czy Toyota Supra. Nie narzekajmy, że pod pewnymi względami odstają od europejskich konkurentów. Nie krytykujmy też współpracy z niemieckimi koncernami, bo takie mamy czasy, że wszyscy z kimś współpracują.

Doceńmy, że w epoce zrównoważonego transportu, Toyota, Honda, Nissan czy Subaru nie rzucają jeszcze ręcznika na podłogę. Współczesna japońska motoryzacja nie ma się najlepiej, a co za tym idzie, japońska kultura samochodowa również podupada. A bez niej świat motoryzacji będzie strasznie nudny.

Motoryzacjo, nie pogięło cię przypadkiem? Epoka elektrycznych muscle cars nadciąga

Przeczytaj również