F jak... frajerzy. Włosi na własne życzenie chcą przegrać tytuł

Wymarzone rozpoczęcie sezonu, wygrana w Australii, pewny triumf w Bahrajnie i modyfikacje nowego Ferrari SF71H, które w końcu pozwoliły podnieść ciśnienie w garażach Mercedesa. Na co to wszystko było, skoro Ferrari na własne życzenie przegrywa seryjnie wyścigi z Hamiltonem?

F jak… frajerzy. Włosi na własne życzenie chcą przegrać tytuł
Podaj dalej

Na samym wstępie zaznaczę, że owszem – jestem kibicem Ferrari i jestem kibicem Sebastiana Vettela. Z jego osiągnięć cieszyłem się już w treningach przed Grand Prix USA w 2007 roku, kiedy zastępował kontuzjowanego Roberta Kubicę. Miałem tą przyjemność oglądania na własne oczy jego zwycięstwa na Monzy w 2008 roku, kiedy połączenie hymnów niemieckiego z włoskim było małą zapowiedzią tego, co nas czeka.

Dziś ciężko mi jednak bronić nie tylko Seba, ale i zespołu, któremu kibicuję równie mocno. To, w jakiej obecnie sytuacji znaleźli się popijający wino i wcinający pyszną pastę członkowie zespołu z Maranello, to nie zasługa geniuszu Hamiltona (choć oczywiście nie chcę odbierać cesarzowi, co cesarskie – dziś jest chyba najbardziej kompletnym kierowcą w stawce), ale głupoty, błędów i przede wszystkim, braku jasno ustalonej hierarchii wśród kierowców.

Kimiego Raikkonena trudno nie darzyć sympatią, ale Maurizio Arrivabene i spółka muszą zdać sobie sprawę, że Fin nie przywiezie do Maranello mistrzowskiego tytułu. A dla Włochów wciąż jest to bardzo ważne – widzieliśmy wszyscy w zeszły weekend obrazki z Monzy. Takich „tifosi” nie ma nigdzie indziej na świecie.

Maranello, które udało mi się odwiedzić w trakcie imprezy Cars&Coffee w Brescii, to miasto które żyje Formułą 1 i Ferrari. Wszystkie okoliczne knajpki, pizzerie i kawiarnie, obwieszone są zdjęciami kierowców, pracowników zespołu, czy „zwykłych mechaników”, którzy swą osobą zaszczycili dane miejsce. Pewien „Giuseppe”, gdy zobaczył moje zainteresowanie pamiątkami, koślawą angielszczyzną zaczął tłumaczyć, że ten gość tu obok, który właśnie popijał sobie espresso i palił Marlborasa, to jeden z głównych mechaników Michaela Schumachera z 2004 roku.

Swoją drogą na ciekawą analogię wpadli (Ci źli, niedobrzy, rozwijający social media – Amerykanie. Oj Bernie wcale nie tęksnię) ludzie prowadzący kanały społecznościowe Formuły 1.

Tyle tylko, że po tym błędzie Schumi i tak dojechał do mety na 2. miejscu, a mistrzowski tytuł miał praktycznie w kieszeni.

Nam do końca roku zostało jeszcze 7 Grand Prix i 175 punktów do zdobycia. Vettel po koszmarze z Monzy traci obecnie do Lewisa 30 punktów, więc walka o mistrzowski tytuł jest bardziej niż otwarta. Jeśli jednak Maurizio i ekipa nie odstawią czerwonego wina, nie skupią się w pełni na czekającym ich zadaniu (na Boga, przecież mają szybszy samochód!), to wspomniany „Giuseppe” z kawiarni może nie chcieć tak chętnie parzyć im pysznego espresso w drodze do fabryki.

Przeczytaj również