Znany polski komentator sportowy Andrzej Twarowski powiedział kiedyś: Kochajcie kluby, a nie piłkarzy! Dlaczego? Bo piłkarze to biznesmeni, twierdzą, że od dziecka marzyli o grze w jednym klubie i to najpiękniejszy okres ich życia, a po pół roku przechodzą do największego rywala, bo ten zaoferuje kilka milionów więcej i lepsze kontrakty reklamowe.
Ale piłka to sport zespołowy. A Formuła 1? No cóż, to chyba najbardziej indywidualny ze sportów zespołowych. Mamy przecież teamy, natomiast koniec końców najważniejsze są wyniki jednostek. Najważniejsze jest to, kto zostanie indywidualnym mistrzem świata, a tytuł wśród konstruktorów interesuje tylko specjalistów od PR-u, którzy później pod tym szyldem sprzedają samochody na całym świecie.
Kochajcie zespoły, a nie kierowców
Czy powiedzenie Twarowskiego da się przełożyć na świat Formuły 1? Niby tak, ale nie do końca… Oczywiście na całym świecie są setki tysięcy osób, które od lat kibicują jednemu zespołowi. Palmę pierwszeństwa dzierży tutaj Scuderia Ferrari i jej słynni Tifosi. Ale to jest przykład banalny. To słowo nie oznacza tu bynajmniej nic złego, natomiast po prostu Ferrari obecne jest w F1 od zawsze i od zawsze walczy o zwycięstwa… w dodatku to marka owiana legendą. Łatwo można ją pokochać.
Ale sprawa się komplikuje, jeśli przejdziemy dalej. Jaki team ma swoich fanów „for life”? Jednym z nich jest Williams, który na bazie swojej przepięknej historii zbudował sobie określoną bazę kibiców. Brytyjczycy kochają Williamsa, nawet pomimo tego, że stajnia z Grove szoruje po dnie od kilku lat. Podobnie jest z McLarenem. Być może jest to klucz – to kwestia narodowej dumy. Tak samo Francuzi zawsze będą kibicowali Renault itd.
Ale z jakim zespołem ma się identyfikować Polak, Hiszpan, Rosjanin? Jasne, jakiś procent może pokochać całym swoim sercem Ferrari, albo Williamsa – nie o to chodzi. Większość będzie liczyła na swojego kierowcę. Polacy kochają Roberta Kubicę, Hiszpanie Fernando Alonso i Carlosa Sainza, a Rosjanie mimo wszystko uwielbiali Siergieja Sirotkina i będą kochali Nikitę Mazepina, czy innego faceta, który wejdzie do F1 z wielkim workiem pieniędzy.
W F1 to tak nie działa
W większości przypadków kibice śledzący Formułę 1 kibicują po prostu danemu zawodnikowi, niezależnie od zespołu, w jakim obecnie się znajduje. Ale w ostatnich latach ten rodzaj kibicowania się zmienia. Wraz z nowymi właścicielami królowej motorsportu – Liberty Media – F1 pokazuje kulisy. Wpuszcza kamery, chce pokazywać kuchnię, chce żebyśmy poznali naszych ulubieńców od podszewki. Zresztą oni sami też bardzo chętnie obracają się w różnych social mediach.
I tutaj powoli dochodzimy do osoby mistrza świata. Lewis Hamilton to jedna z tych osób, które można kochać za jego jazdę, natomiast… niekoniecznie musimy zgadzać się z tym, co Brytyjczyk robi poza torem. Hamilton jest postacią kontrowersyjną. Zaczynałem mu kibicować w 2007 roku. Wtedy w Polsce tworzył się szał na F1, bo przecież Robert Kubica na stałe wchodził do królowej motorsportu, a wyścigi transmitowane były w otwartej telewizji.
Oczywiście, trzymałem kciuki za Roberta, ale od dziecka pasjonowała mnie Wielka Brytania i wszystko, co z nią związane. Moim ulubionym przedmiotem w szkole był angielski, kochałem na zabój angielską Premier League, studiowałem mapę, czytałem o historii. I Brytyjczykom kibicowałem też w innych dyscyplinach sportu, a że Hamilton był już wtedy znakomity w tym co robi, błyskawicznie zacząłem mu kibicować.
Hamilton 13 lat później
Od tamtego momentu minęło 13 lat. Lewis Hamilton jest 6-krotnym mistrzem świata, zarabia grube miliony, dostaje kontrakty reklamowe, jest twarzą wielu kampanii, obraca się w kręgach gwiazd, celebrytów. Przede wszystkim jest najbardziej łakomym kąskiem dla wszystkich zespołów, bo gwarantuje zwycięstwa. Gwarantuje pierwiastek magii. Jeśli chodzi o aktualną stawkę F1, nie ma zawodnika, który byłby blisko jego poziomu i Brytyjczyk potwierdza to w każdym wyścigu.
Ale Hamilton jest też osobą kontrowersyjną, budzi skrajne emocje. O ile uwielbiam go jako zawodnika, jako niesamowitego kierowcę, władcę światowych torów, tak poza torem niekoniecznie się z nim zgadzam. Znakomitym przykładem są jego niedawne słowa o hiszpańskiej korridzie. Hamilton zaatakował całe społeczeństwo i ich przyzwolenie na tego typu „torturowanie i wykorzystywanie zwierząt”.
Brytyjczyk został za to momentalnie zrugany, wręcz zlinczowany. Podniósł rękę na hiszpańską świętość, jaką niewątpliwie są walki byków. Szybko odpowiedzieli mu nie tylko torreadorzy, ale także przedstawiciele rządu, żeby wymienić choćby ministra kultury i sportu. To wieloletnia tradycja, to hiszpańskie DNA, tak jak encierro, czyli słynne przepędzanie byków na arenę ulicami Pampeluny. To jest ich świętość i Hamilton wyraźnie tego nie rozumie.
Atak, atak, atak
Po medialnej nagonce Lewis usunął zdjęcie i swój komentarz, ale na zawsze przegrał sobie opinię i wizerunek wśród Hiszpanów. Ale to nic, bo kilka dni później zaatakował kolejny kraj, czyli Belgów. Mistrz świata opublikował zdjęcie czarnoskórego dziecka zamkniętego w klatce, obok której stały dwie białe dziewczynki. Zawodnik napisał, że było to w Kongo, ale nie omieszkał podkreślić, że była to kolonia belgijska i wokół tego zbudował swoje przesłanie. Przynajmniej tak odebrali to oburzeni Belgowie. Oczywiście wszystko pod szyldem „Black Lives Matter”.
Hamilton jest znakomitym kierowcą i za jego racecraft niesamowicie go szanuję. Ale nie zgadzam się z jego stroną celebryty. Nie zgadzam się z hasłem, które ostatnio wszyscy podnoszą, bo ono prowadzi do dyskryminacji i rasizmu w drugą stronę. „All Lives Matter” – życie wszystkich osób jest tak samo ważne, nie tylko tych czarnoskórych. Czy ktoś o tym zapomniał? Czy nagle jakiekolwiek zwrócenie uwagi komuś, kto robi coś źle, jest rasizmem?
Podwójne standardy?
Wyświetl ten post na Instagramie.
Congo, 1955 (Belgian colony at the time) this was only 65 years ago.
Panie Hamilton, a skoro zaatakował pan Hiszpanów i ich świętą korridę, to dlaczego w tym samym momencie nie zaatakował pan rodeo? Przecież tam w takim samym, a może nawet większym wykorzystywane są zwierzęta – nie tylko byki, ale także konie. Kowboje są lepsi od torreadorów? Dlaczego według pana tutaj miejsca nie ma torturowanie zwierząt? Może dlatego, że w Stanach Zjednoczonych ma pan zbyt wiele do stracenia? Są przecież kontrakty reklamowe, są duże firmy, które dużo panu płacą, a USA to ogromny rynek, na którym pan tak chętnie się prezentuje i tak bardzo chce dostać się w serca Amerykanów. A Hiszpania? W Hiszpanii nie ma ani kontraktów, a i wyścig za niedługo zniknie z kalendarza.
A co z ekologią? Jak każdy dobry celebryta Hamilton jest oczywiście weganinem, sprząta śmieci, dba o środowisko i pewnie w ciemno podąża za wszystkim eko, co nakreśli Greta Thunberg. Ale to wszystko nie przeszkadza mu później wsiąść do samochodu, który spala setki litrów paliwa o wartości setek tysięcy dolarów (na przestrzeni sezonu) podczas wyścigu. Paliwo paliwem, a zużycie 13 kompletów opon w trakcie weekendu wyścigowego, czyli łącznie 52 opon? Też mu nie przeszkadza. I gdzie tu ekologia, panie Hamilton? Na pewne rzeczy po prostu Brytyjczyk nie powinien się wypowiadać…
I w tym problem, panie Hamilton
Lewis Hamilton jest znakomitym kierowcą. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale jest też celebrytą i z wieloma jego zachowaniami poza torem ja nie mogę się zgodzić. Wiele z nich absolutnie mi nie odpowiada. To jest dla mnie pewnego rodzaju problem, problem moralny. Ale czy przestanę kibicować Hamiltonowi? Nie, raczej się na to nie zanosi. Chociaż…
Moje uwielbienie wszystkiego co Brytyjskie nadal jest obecne. A to sprawia, że bardzo mocno kibicuję George’owi Russellowi. Jasne – wśród polskich kibiców jest to zawodnik znienawidzony, bo przecież był rzekomo promowany przez Williamsa kosztem Roberta Kubicy. Nie chce mi się wnikać w szczegóły, bo to nie ma sensu, a nawet jeśli tak było, to do cholery – to Brytyjczyk w brytyjskim zespole. To tak jakby Orlen sobie kupił zespół, zatrudnił do niego Kubicę i Daniła Kwiata. I co, pewnie każdy z was by chciał, żeby na piedestale był Robert, żeby on miał pierwszeństwo w poprawkach i częściach, bo to przecież Polak w polskim zespole?
Ale mniejsza o to, Russell to kapitalny kierowca i potwierdził to wiele razy w juniorskich seriach, wygrywając je i zostawiając w pokonanym polu wielu zawodników, którzy później dostali lepsze kontrakty w F1. Ale George jest znakomity. Potwierdzał to podczas testów, potwierdzał to wszędzie, gdzie miał normalny sprzęt. Williamsem nie da się niczego potwierdzić, to oczywiste. Ale jeśli młody Russell – który zdobywa serca kolejnych kibiców z prędkością karabinu maszynowego – znalazłby się w jednym zespole z Hamiltonem, który z każdym miesiącem staje się coraz bardziej kontrowersyjnym celebrytą… kto wie. Chyba trzymałbym kciuki za Russella.