Niezły bałagan nam się zrobi, jeśli przyjmiemy, że „Hobbs i Shaw” to prawowita część znanego nam kanonu. Bo to by oznaczało, że ta opowieść dzieje się dokładnie w tym samym uniwersum, co filmy z Vinem Dieslem i Paulem Walkerem. A jak pamiętamy, pierwsza część „Szybkich i wściekłych” była prostą opowieścią o grupie młodych pasjonatów motoryzacji, którzy w przerwie od wyścigów na 1/4 mili okradali ciężarówki z odtwarzaczami DVD. Była to dość zwyczajna i mocno osadzona na gruncie historia.
Tymczasem spin-off z Jasonem Stathamem i Dwaynem „The Rockiem” Johnsonem to film balansujący na granicy science-fiction. Głównym antagonistą w tej produkcji jest bohater grany przez Idrisa Elbę, czyli przyszłego / niedoszłego Jamesa Bonda. Gość chce być mesjaszem, który na swój pokrętny sposób pragnie zbawić całą ludzkość. Problem w tym, że Brixton – bo tak nazywa się jego postać – zarobił już kiedyś kulkę między oczy i dzisiaj jest cyborgiem.
Czyli należy przyjąć, że w tym samym świecie, w którym Brian i Dom rozpalali grilla na przedmieściach Los Angeles, gdzieś indziej funkcjonują humanoidalne roboty, działające na zlecenie superkomputerów. Nie wiem jak u was, ale u mnie budzi to lekki dysonans.
Oczywiście ostatnie części „Szybkich i wściekłych” zdążyły nas przyzwyczaić do spiętrzenia różnych absurdów, ale „Hobbs i Shaw” wynoszą je na jeszcze wyższy poziom.
Fabuła tego filmu toczy się wokół walki o przejęcie groźnego wirusa, który stwarza zagrożenie niczym broń masowego rażenia. Na takie rewelacje nie przygotowała mnie nawet ósma część Szybkich i wściekłych, w której czarnym charakterem była genialna hakerka pod postacią ponętnej Charlize Theron.
Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw – recenzja
Hasło „Szybcy i wściekli” w tytule filmu służy tylko efektowi marketingowemu, bo samochody nie mają tutaj absolutnie żadnego znaczenia. Wprawdzie Deckard Shaw jeździ kozackim McLarenem i w filmie znalazła się nawet ciekawa sekwencja pościgu z jego udziałem po ulicach Londynu, ale nie jest to coś, co wykraczałoby ponad ogólnie przyjęte standardy dla kina sensacyjnego w stylu „Szklanej pułapki” czy „Zabójczej broni”.
A skoro o „Zabójczej broni” mowa, to trzeba by wspomnieć, że „Hobbs i Shaw” to właśnie tego typu „buddy movie”. Spóźniony o jakieś 30 lat, ale momentami dostarczający sporo frajdy, właśnie ze względu na typowe dla tego typu kina schematy.
Najlepsze fragmenty filmu to te, w których między bohaterami dochodzi do słownych utarczek. Humorystycznej całości dopełniają postaci poboczne, jak czuwający nad bezpieczeństwem pasażów linii lotniczych Kevin Hart, a także Ryan Reynolds, który sprawia wrażenie, jakby do tej pory nie wyszedł z roli Deadpoola.
Szkoda tylko, że błyskotliwe dialogi i humor sytuacyjny ustępują miejsca sekwencjom akcji, które przez większość czasu są rozwleczone i ciągną się w nieskończoność.
Jeśli mam czekać na kolejny spin-off „Szybkich i wściekłych”, to chętniej bym obejrzał dalsze przygody Seana i Twinkiego z „Tokyo Drift” niż kolejną odsłonę przygód Hobbsa i Shawa.
Ale trzeba przyznać, że jedno łączy ten film z całą serią. Mianowicie to, że na końcu najważniejsza zawsze jest rodzina.
BMW M3 i VW Golf prawie trafiły do „Szybkich i wściekłych”. Nieznane kulisy odsłania członek ekipy