Po przesiadce z Renault Clio do Mitsubishi Lancera Maciek Lubiak niemal od razu wbił się do krajowej czołówki, która ponad dekadę temu była bardzo mocna. Kuzaj, Kuchar, Sołowow, Bębenek, Czopik, Gabryś, Frycz i właśnie Lubiak – to właśnie ci kierowcy przed laty byli faworytami do wygranej w rundach RSMP. Po dość rozczarowującym sezonie 2007 Maciek nie osiągał już takich wyników, jak dawniej i ostatecznie postanowił zerwać swój mariaż z rajdami. Zajął się wówczas sprawami rodzinnymi i przede wszystkim rozwojem własnego biznesu. Do RSMP wrócił na dobre w sezonie 2017 już jako właściciel Maczfit – największej w Polsce firmy zajmującej się cateringiem dietetycznym.
Maciek Lubiak: Moje życie zaczyna się poza strefą komfortu
Ostatnio ukazał się ciekawy tekst na twój temat – 24 godziny z Maciejem Lubiakiem wstającym o świcie i kładącym się spać dość późno, a cały dzień wypełniony jest spotkaniami i pracą. Jak po takiej ciężkiej robocie znajdujesz siłę na rajdy?
W życiu nie można czekać, aż skończy się burza, trzeba się nauczyć tańczyć w deszczu. Wyznaję zasadę, że jeśli będziesz potrafił znieść niewygodę dzisiaj, kiedyś będzie ci bardzo wygodnie. Mało tego, będziesz z siebie dumny, co daje przecież psychiczną wygodę bycia w zgodzie ze swoimi ambicjami. Tylko aktywni ludzie mają szansę odnieść w życiu sukces, tacy, którzy nie boją się działania, wyzwań i porażek. Uważam, że tylko takie działanie pozwala stwarzać ciekawe projekty. Wiek około 40 lat oznacza wyczerpujący okres w życiu. To czas dążenia do perfekcji, udowadniania sobie różnych rzeczy, a przede wszystkim sprawdzania swoich możliwości.
Skąd u ciebie takie podejście?
Jako młody człowiek byłem sportowcem, więc ta aktywność była na bardzo wysokim poziomie. Przyzwyczaiłem się do tego, więc gdy wszedłem w biznes, to cały czas szukałem dużej aktywności psychicznej i fizycznej. To mnie motywuje i daje olbrzymią satysfakcję. Faktycznie wiele osób, które wiedzą, jak wygląda mój dzień, pyta, jak znajduję czas i siłę na rajdy. Szczególnie moja żona. Dla mnie to odskocznia od głównego zajęcia, ale także możliwość sprawdzenia siebie pod każdym względem: wydolności fizycznej, koncentracji i odwagi. Jasne, podchodzę do rajdów zadaniowo, ale nie traktuję ich jako zadania. To jakbyś zapytał siebie, jak znajdujesz siłę na coś, na co czekasz tygodniami. Czujesz przypływ energii, bo przecież robisz coś przyjemnego.
Co dają ci rajdy poza samą frajdą?
Motywację, którą mam w rajdach, gdzie w ułamku sekundy trzeba podejmować decyzję i ryzyko, przenoszę na biznes. Ale także wiele rzeczy z biznesu wykorzystuję w sporcie. W sporcie upór, determinacja i ciężka praca zmieniają świat i nas samych. Poza tym lubię uzależnienie od endorfin – wydzielają się podczas wysiłku fizycznego. Rajdy to sport niby indywidualny, ale też zespołowy. Jest bardzo zacięta rywalizacja. Lubię, jak coś się dzieje, od najmłodszych lat byłem sportowcem i od zawsze w moim życiu był „challange”. Zero nudy. Jeśli zostaje mi czas – myślę o swojej pasji – kocham ten sport.
Ponad dekadę temu podjąłeś jednak decyzję o zawieszeniu kasku na kołek.
Z perspektywy czasu uważam, że przerwa była słuszna. Nie mogłem podjąć lepszej decyzji. Nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem w tej chwili. Aczkolwiek był to bardzo trudny czas, prawdopodobnie jeden z najtrudniejszych w moim życiu. Zrezygnować z czegoś, czemu się poświęciło 10 lat i co było całym światem. Trzeba też pamiętać, że wtedy byłem w innej sytuacji. Dla kierowcy rajdowego każdy rok przerwy od jeżdżenia oznacza zaczynanie prawie od początku. Rajdy ogólnie są mało przewidywalne – zarówno w kwestii warunków na trasie, ale przede wszystkim braku jasnej ścieżki rozwoju. Nie znam kierowcy w motorsporcie, który ma 100 procent pewności, co będzie robił w przyszłym roku. Nie ma chyba drugiej takiej dyscypliny, w której sportowiec w połowie sezonu musi walczyć, by w kolejnym roku nie odwiesić kasku na kołek. Musi mieć mocną psychikę, by wtedy walczyć i wierzyć. Nawet jak zdobędzie tytuł mistrza w Polsce czy Europie, to nie wie, czy będzie miał zapewnione starty i rozwój w kolejnym sezonie. Motorsport nie daje żadnych gwarancji. Był to element, który przesądził o odejściu od rajdów. Trzeba było powiedzieć „stop”. Było bardzo ciężko. Niewątpliwie sytuacja gospodarcza, kryzys w 2008 roku, ostatni team, w którym jeździłem – to wszystko pomogło mi podjąć tę decyzję. Zobaczyłem, że w tej całej układance kierowca rajdowy ma nieduży wpływ na rozwój swojej kariery. Ogromna szansa, jaka była mi wtedy dana, za którą bardzo dziękuję, nie była oparta na profesjonalnym planie. Uważam, że nie da się stworzyć wysokiej klasy sportowca w miesiąc, pół roku czy nawet rok. Męczyła mnie ta niepewność przed każdym rajdem i bieganie za sponsorami. Niewiele zależało w tym czasie ode mnie. Stwierdziłem, że w końcu trzeba coś zmienić w życiu i pójść w drogę zawodową, na którą masz większy wpływ.
Właśnie – po bardzo dobrym sezonie 2006 dostałeś życiową szansę startów w fabrycznym, jak na polskie standardy, zespole Fiata. Miałeś do dyspozycji bardzo dobre wówczas auto, jakim był Abarth Punto S2000. Niestety sezon 2007 był pasmem porażek i chwilę później twoja kariera zaczęła gasnąć. Jak teraz z perspektywy czasu oceniasz, co poszło nie tak?
Zawsze można podjąć lepszą decyzję. Wtedy akurat podjąłem taką, a nie inną. Zresztą pokaż mi innego kierowcę, który w mojej sytuacji powiedziałby „nie, dziękuję”. No właśnie. Uważałem, że jazda w fabrycznym teamie Fiata to spełnienie marzeń. Jak było naprawdę – większość z was pewnie pamięta – prawie każdy rajd to awaria samochodu lub mój błąd. Tak jak wspomniałem – takie projekty z młodym kierowcą – powinny trwać przynajmniej dwa lata i być dobrze zaplanowane. To był rok żywiołu, gdzie testy, przygotowania, były na dalszym planie. Zawsze można było wybrać lepiej, zostać w Lancerze… Niemniej jednak przygoda była super, wiele mnie nauczyła i między innymi pomogła podjąć decyzję, że w takich okolicznościach nie warto kontynuować kariery w rajdach.
Czyli wtedy w twojej głowie narodził się pomysł z branżą, w której działasz obecnie?
W biznesie, jeżeli masz cel, marzenia, to ciężką pracą jesteś w stanie je osiągnąć. Dopiero wtedy pojawia się szczęście, na które pracujesz. Wszystko razem przekłada się na efekty. W sporcie tak nie jest, a motorsport to chyba najmniej wdzięczna w tym zakresie dyscyplina na świecie, bo nie wszystko zależy od ciebie. Zatem nie pozostało nic innego, jak otworzyć małą firmę, zacząć pracować nad własną przyszłością, założeniem rodziny, poukładaniem sobie życia poza rajdami. Skupić się można tylko na jednej rzeczy z prawie laserowym nastawieniem, by być w niej najlepszym.
Obaj dobrze wiemy, że to nie jest takie proste – zostawić rajdy i zająć się czymś innym. Dla wielu to przecież trudna choroba.
W tej przerwie nie mogłem żyć bez sportu, więc wróciłem do sportów rakietowych, które kiedyś uprawiałem. Wziąłem rakietę do squasha, bo na powrót do tenisa było za poźno i poświęciłem się tej dyscyplinie. Był to dla mnie taki wentyl i odpowietrznik. Mogłem uprawiać go po godzinach, w weekendy, walczyłem w zawodach. To była odskocznia od raczkującego wtedy biznesu, ale dająca wyrzut testosteronu i endorfin, od których jestem uzależniony od dziecka. Kończąc w 2008, powiedziałem sobie, że kiedyś wrócę, ale bardziej niezależny. To był mój cel. Kiedyś zresztą Robert Gryczyński przyznał, że jego marzeniem jest pojechać w rajdzie białym autem, bez naklejek. I miał rację. Doszedłem do wniosku, że trzeba zająć się pracą, a potem spełniać swoje marzenia.
Marzenie biznesowe chyba się spełniło. Maczfit jest liderem rynku, w ciągu kilku lat z małej firmy stworzyłeś giganta.
Zamieniłem adrenalinę w motorsporcie na tę w biznesie. Ryzykowałem, ale warto było. Analogii do rajdów jest znacznie więcej. Maczfit był bardzo trudnym wyzwaniem, a branża gastronomiczna nie jest łatwa. Trzeba mieć stalowe nerwy, duże umiejętności i wiedzę praktyczną. Z pewnością pomogła mi w tym starcie restauracja, którą już wcześniej prowadziłem. Teraz w Maczfit produkujemy ponad 35 tysięcy posiłków dziennie, dowozimy do ponad 300 miejscowości, a nasz obiekt ma ponad 4 tysiące m2. Rozpoczęliśmy sprzedaż vendingową, czyli poprzez zautomatyzowane inteligentne lodówki w klubach fitness i innych obiektach. Uruchamiamy nowe rozwiązania, które mają pomóc klientowi żyć i korzystać ze zdrowej żywności, funkcjonalnej, zbilansowanej. Takiej, po której twoje samopoczucie jest nieprawdopodobnie doskonałe. Nie osiągnąłbym tego, zajmując się równocześnie profesjonalnie rajdami.
Biznes to teraz twoje życie, jednak wróćmy do rajdów. Twoje złote czasy przypadły na dominację Lancerów różnych ewolucji. Jak wspominasz ten okres? Jak z twojej perspektywy, kierowcy debiutującego ponad 20 lat temu, zmieniły się rajdy?
Tuż po latach ’90., gdy rajdy osiągnęły zenit, gdy było dużo sponsorów, wielkie budżety i kierowcy z wyrównanym poziomem jazdy, motorsport przeżywał swój najlepszy okres. Wspominam tamte czasy bardzo dobrze. Kierowcy, którzy startowali, to ludzie o ogromnej charyzmie, indywidualiści, każdy miał inny styl jazdy, który go wyróżniał. Dawniej rajdy były bardziej spontaniczne i mniej przewidywalne. Dwa, trzy razy dłuższe, wymagały więcej improwizacji i podejmowania ryzyka. To, co się wtedy działo na oesach i między nimi, w przerwach między startami, było niesamowite.
A teraz?
Czołowi kierowcy są młodsi, jest ich mniej, mają do tego profesjonalne podejście, są bardzo poukładani, a każdy rajd mają perfekcyjnie opracowany. Są przygotowani przed zawodami w 100 procentach, a rajd jest kropką nad „i”. W tamtych czasach rajd zaczynał się od startu. Przyjeżdżaliśmy podobnie przygotowani. Wtedy się trenowało, a nie testowało. Nie było praktycznie co ustawiać. W tej chwili samochody mają tak wiele opcji ustawienia napędów, zawieszenia, balansu auta, charakterystyki silnika. Teraz się dużo testuje, pracuje nad setupem, nagrywa trasy, analizuje z pilotem, inżynierem. Kiedyś na zapoznaniu odcinek można było przejechać cztery razy, a dziś tylko dwa. Tego też musiałem się nauczyć, aby bazować na dwóch przejazdach i nagraniu wideo. Podstawą dawniej była umiejętność wykorzystania każdego centymetra drogi i styl jazdy. Teraz liczy się przede wszystkim umiejętność wyczucia ustawień samochodu i znajomości jego możliwości. Wtedy wykorzystywało się w pełni możliwości swoje i samochodu, który nie był tak zaawansowany jak teraz. Ostatnio Loeb, który miał krótszą przerwę od rajdów niż ja, powiedział, że zdziwił się po powrocie. Kiedyś było więcej improwizacji, a teraz wszystko jest idealnie zaplanowane. Nic się nie dzieje przypadkowo.
Trzy lata temu stanąłeś do rywalizacji w aucie swoich marzeń – Subaru Imprezie. Jakie miałeś oczekiwania, wsiadając do już wtedy dość starej konstrukcji?
Wtedy cieszyłem się, że spełniam marzenia i jeżdżę Subaru, które od zawsze było dla mnie kultową marką w rajdach. A do tego moje auto było wyprodukowane przez Makinena. Topowe. Zawsze podobała mi się ta konstrukcja, bryła. Wsiadając do niego, odżyłem. Powróciłem do rajdów w aucie, do którego nie zdążyłem wsiąść, zanim zrobiłem przerwę. Nie śledziłem rajdów, nie byłem aż tak świadomy, jak rozwinęła się technologia. Auta R5 są bardzo zaawansowane i bardzo drogie. Szukając pomysłu, stwierdziłem, że najlepszym rozwiązaniem będzie wsiąść w auto 4×4, które dobrze znam. Zdecydowałem się na Subaru, które było moim marzeniem.
Marzenie okazało się rozczarowaniem?
Nie patrzę na to w ten sposób. Ścigałem się z chłopakami w Open N i to była fajna zabawa. Jednak auto wymagało coraz większych inwestycji. Po roku doszedłem do wniosku, że wsiądę w nową konstrukcję, auto R2, które da mi większy komfort i spokój logistyczny. Auto jak z półki ze sklepu, ma czystą historię, jest przewidywalne i łatwiejsze w obsłudze serwisowej. Dzięki zawieszeniu, stosunkowi niskiej wagi do mocy sprawia ogromną radość z jazdy. Chcąc dalej rywalizować, trzeba było podejść racjonalnie biznesowo oraz sportowo i iść za trendem technologii, a nie zostawać w samochodzie, który staje się już autem historycznym.
Ten sezon to ogromny krok naprzód. Udowodniłeś tempem w Rajdzie Śląska, że jeszcze potrafisz pokazać pazur, choć wcześniej słychać było hasła: kupił R5 i nie walczy o pierwsze miejsca…
Do mnie takie hasła nie dochodzą nawet, a jakby dochodziły, to dla mnie nie mają żadnego znaczenia. Nie zgadzam się z nimi. Jestem na takim etapie życia, że wsiadam w auto, jakie chcę, mogę jeździć i jeżdżę. I ma mi to sprawiać przyjemność i nikt poza mną nie rozlicza mnie z wyniku i z tego, jak to robię. Oczywiście fajnie, gdybym wygrywał, ale umówmy się szczerze – kim ja jestem w tej chwili: zawodowym kierowcą czy zawodowym przedsiębiorcą? Sport to jest moje hobby, jestem teraz takim rajdowym amatorem. Mam wspaniałą rodzinę, dynamiczny biznes i to mnie pochłania. Uważam, że to, co robię po godzinach, ma sprawiać mi przyjemność. Moi koledzy, rywale, poświęcają mnóstwo czasu na rajdy, jeżdżą po rajdzie po trasie, analizują każdy kawałek drogi. Szanuję i podziwiam ich zaangażowanie, ale ja na to nie mam czasu. Mam krótkie testy, rajd i wracam do rzeczywistości. Naładowany endorfinami. I o to chodzi.
Skoro masz sportowego ducha i doświadczenie, to na pewno wkurza cię to, że nie wygrywasz.
Rajdy czy wyścigi to dyscypliny, w których nie możesz stać się bohaterem, mistrzem w jeden dzień. Musisz przegrać mnóstwo odcinków i to trzeba zaakceptować. Ale też wyciągnąć wnioski i wierzyć, że w następnym rajdzie zaczniesz wygrywać, bo tak naprawdę liczba przejechanych kilometrów i przypadków, w jakich się znajdziesz w rajdach ma znaczenie, a nie to, jakim samochodem się jedzie. Choćby największy talent rajdowy, typu Hirvonen czy Markko Martin, wsiada teraz do samochodu i nie jest w topowej trójce. Nie da się teraz wsiąść po przerwie i od razu robić wyniki, no chyba, że jest to obarczone olbrzymim ryzykiem. Ja nie mam zamiaru ryzykować i stawiać wszystkiego na jedną kartę na tym etapie życia. Jestem świadomy swoich możliwości i ograniczeń. Mam satysfakcję z tego, że wykorzystuję to, co mam.
Czym nas jeszcze zaskoczysz?
W przyszłym roku planuję powrócić do samochodu przednionapędowego. Będzie to jakaś R-dwójka, ale jeszcze nie zdecydowałem, który model. Biorę pod uwagę swoje plany i to jest najważniejsze. Pewne uwarunkowania powodują, że nie wystartuję R5 w przyszłym roku. Myślę, że wrócę do najwyższej klasy samochodów, może już wtedy hybrydowych… J.
Nie znam kierowcy, który nie marzy o starcie w kultowych rajdach na świecie. Bierzesz to pod uwagę?
Oczywiście chciałbym, ale na razie myślę o mistrzostwach Polski. Przyszły rok będzie moim dopiero trzecim pełnym po powrocie do rajdów. Zresztą też nie za wiele ich przejechałem, bo rozpocząłem w połowie 2017, w ubiegłym roku po wypadku na Rajdzie Śląska nie pojechałem trzech kolejnych. Chciałbym przejechać całe trzy sezony w kraju i w przyszłym roku zobaczyć, jaki poziom reprezentuję, czy ten czas w Subaru, Adamie i teraz Hyundaiu spowodują, że to zaprocentuje. Jasne, chciałbym spełnić swoje kolejne marzenie i wystartować w takich imprezach jak Rajd Szwecji, Finlandii i oczywiście Monte Carlo. Najrozsądniej będzie pojechać w nich samochodem R2, bo jechanie autem R5 bez wsparcia ogromnego zespołu, to jak porywanie się z motyką na słońce. Muszę też pamiętać o tym, że rundy RSMP pochłaniają relatywnie mało czasu w porównaniu do rajdów z kalendarza WRC.
Rajdy to u was sport rodzinny. Także twój tato powrócił za kierownicę „malucha”.
Jak wiecie, rajdy w moim domu były od zawsze, właśnie dzięki tacie. Jego historia jest niesamowita i inspiruje. Był sześciokrotnym mistrzem Polski w rajdach. Postanowiłem, że Rajd Żubrów i austriacki wyścig lodowy zimą to będzie taka nasza tradycja rodzina. Będziemy to kultywować i startować z tatą. Rodzice są na każdym rajdzie, zawsze mnie wspierają i wraz z moją żoną i córką są najlepszymi kibicami. Wszyscy przyjeżdżają na zawody i to jest wspaniałe. Tato całe życie pomagał mi w sporcie, więc teraz ja chcę mu ten czas umilić i pomóc w kontynuacji kariery kierowcy rajdowego „małego Fiata”. To jest totalna 100-procentowa replika auta z tamtych lat, A-grupa. W Rajdzie Żubrów jestem pilotem taty, a w sześciogodzinnym wyścigu lodowym na zmianę każdy z nas prowadzi przez trzy godziny. To potężne wyzwanie. Można powiedzieć, że trzeba się do tego solidnie fizycznie przygotowywać, bo trzy godziny w maluchu non stop, na lodzie, na kolcach na bardzo krętym torze w towarzystwie 40 aut rajdowych z różnych epok, to ogromne wyzwanie :-).
Na twoim samochodzie widoczne są barwy restauracji Milanovo, której jesteś właścicielem, natomiast na rajdówce nie ma reklam Maczfit – twojego głównego biznesu. Skąd taka decyzja?
Maczfit to jest biznes e-commerce i ma swoją grupę docelową. Tam kierujemy nasze działania marketingowe i sztab profesjonalistów ocenia, w którą stronę iść. Stworzyłem tę firmę, jestem jednym z udziałowców, ale w polityce marketingowej Maczfit nie ma rajdów. Aby efektywnie prowadzić taki biznes, wszystko wymaga gruntownej analizy, szczególnie w tej branży. W tym przypadku trzeba być zerojedynkowym. Milanovo natomiast to marka, z którą jestem emocjonalnie związany, dlatego jest ze mną na rajdówce, podobnie jak pszczółka na dachu.
W Rajdzie Śląska wystartowałeś wspólnie z Michałem Trelą. Dlaczego?
Decyzja sportowa. Po prostu zmieniłem pilota. Pojechaliśmy z Michałem udany Rajd Śląska, planujemy też udział w Rajdzie Wisły i Dolnośląskim, natomiast warszawską Barbórkę pojadę z zupełnie nowym pilotem – moją żoną!
A w biznesie? Jaki jest twój przepis na sukces?
Jakość. Zawsze i we wszystkim. Sukces pojawia się wtedy, kiedy osiąga się odpowiedni poziom przygotowania i staje się to w odpowiednim momencie. Za Maczfit od początku stała jakość i nią udało się nam zdobyć serca klientów. Do tego projektu przygotowywałem się latami, chcąc stworzyć posiłki, które mają odpowiedni smak i jednocześnie są zdrowe i zbilansowane. Odpowiednie przygotowanie spotkało się z potrzebą klientów i zmianą ich stylu życia. Ludzie nareszcie zaczęli mieć coraz większą świadomość wpływu tego, co jemy, na całe nasze życie. Powstał wtedy Maczfit i poszedł jak dynamit do przodu.