Połowa samochodów na polskich drogach nadaje się do mechanika. Wina kierowców czy diagnostów?

Blisko połowa poruszających się po naszych drogach samochodów ma usterki w układzie kierowniczym. Mniej więcej tyle samo aut wymaga wymiany płynu hamulcowego. Problemem są też zużyte akumulatory i opony. To wina niedbalstwa ze strony kierowców czy może diagnostów?

ruch uliczny
Podaj dalej

Handlarze używanych samochodów mają powiedzenie: „klienci kupują oczami”. Nieważne czy samochód został zespawany z dwóch. Nieważne czy przebieg 15-letniego diesla wskazuje wartości, które wzbudziłyby zainteresowanie samego NASA. Nieważne, że brakuje dokumentacji potwierdzającej historię pojazdu. Ważne jest to, że samochód jest odkurzony, pachnący i nawoskowany.

Okazuje się, że nawet po zakupie auta wielu z nas wciąż nie przykłada większej wagi do kwestii technicznych. Samochody używane w naszym kraju z reguły nieźle wyglądają, ale pod fasadą kryją masę mniejszych i większych usterek – tak wynika z raportu ProfiAuto PitStop 2019. Diagności bezpłatnie sprawdzili stan techniczny ponad 6,5 tys. aut, przy czym blisko połowa kierowców udostępniła wyniki przeglądów ich samochodów na potrzeby corocznego zestawienia.

Wniosek z badania jest taki, że bagatelizujemy codzienne czynności związane z utrzymaniem samochodu.

Ponad połowie kierowców zalecono wizytę u mechanika

Badania wykazały, że 44 proc. pojazdów na naszych drogach posiada usterki w układzie kierowniczym. Akumulatory w 45 proc. aut wymagają ładowania lub wymiany. Co piąty kierowca jeździ na zużytych oponach, a 1/4 ma niewłaściwe ciśnienie w ogumieniu. Oprócz tego 53 proc. aut wymaga wymiany płynu hamulcowego, a w co czwartym stwierdzono złe ustawienie świateł.

Przedstawiciele ProfiAuto uspokajają, że wyniki badania nie są dramatycznie złe. Dodają jednak, że ponad połowie kierowców zalecono wizytę u mechanika. Zdaniem autorów raportu pewne usterki bez pomocy specjalisty trudno zdiagnozować, jak np. luzy na kierownicy, ale jest też wiele podstawowych czynności, które można robić samemu: sprawdzić poziom ciśnienia w oponach, stan bieżnika albo poziom płynu hamulcowego.

Przynajmniej teoretycznie, bo inne raporty pokazują, że młodzi kierowcy nawet tych podstawowych rzeczy nie są w stanie zrobić samemu.

W Niemczech takie niedbalstwo by nie przeszło

Najwyraźniej dalej króluje u nas zamiłowanie do prowizorki i kierowanie się maksymą, że jakoś to będzie. Dopóki samochód porusza się po drodze, to nie ma sensu zaglądać pod maskę. Dyskomfort pojawia się dopiero w momencie, gdy zbliża się termin dorocznego badania technicznego.

Ale nawet wtedy przeciętny kierowca nie powinien mieć wielu powodów do stresu, bo statystyki pokazują, że ryzyko niezaliczenia badania technicznego w Polsce jest niewiele większe niż szansa trafienia „szóstki” w totka. Z danych Transportowego Dozoru Technicznego wynika, że rocznie tylko 2 proc. samochodów w Polsce takiego badania nie przechodzi.

Dla porównania w Niemczech ten wskaźnik wynosi aż 23 proc. Teoretycznie powinniśmy się cieszyć, że tak bardzo przeganiamy naszych zachodnich sąsiadów. Ale w praktyce przecież wiemy, że większość aut na naszych drogach to pojazdy sprowadzone właśnie z Niemiec.

Stacje kontroli pojazdów na monitorowanym

Wina takiego stanu rzeczy leży przede wszystkim po stronie kierowców, ale również diagnostom obrywa się za prowadzenie „lipnych przeglądów”. Największym echem odbił się krytyczny raport Najwyższej Izby Kontroli z 2017 r., w którym wyliczono, że ponad połowa skontrolowanych stacji wykonywała badania samochodów powierzchownie – w niepełnym zakresie lub urządzeniami, które nie spełniały wymagań.

Kontrolę nad stacjami posiadają starości. NIK wyliczyła natomiast, że większość starostw niewłaściwie nadzorowało stacje pod względem tego czy mają odpowiednie warunki lokalowe i sprzęt do prowadzenia diagnostyki. Izba wskazała, że diagności nawet w sytuacji ujawnienia poważnych usterek dotyczących m.in. układu hamulcowego i kierowniczego, zawieszenia czy oświetlenia, nie zatrzymywali dowodów rejestracyjnych, zaś starostowie w powyższych sytuacjach nie cofali uprawnień diagnostom.

Niedbalstwo starostw – zdaniem NIK – wynika m.in. z tego, że nie są one kadrowo przygotowane do prowadzenia takich działań. Kontroli stacji diagnostycznych dokonywały osoby z wykształceniem m.in. filozoficznym, rolniczo-ogrodniczym czy politologicznym.

Raz już próbowano się dobrać do diagnostów

Polski rząd już w 2018 r. miał przygotowany projekt ustawy dotyczący zmian w kontroli pojazdów. Nadzór nad stacjami diagnostycznymi miał zostać odebrany starostom i przekazany organowi centralnemu – wspomnianemu wcześniej Transportowemu Dozorowi Technicznemu. W ostatniej chwili projekt został jednak wycofany spod głosowania w Sejmie, ponieważ budził protesty zarówno kierowców, jak i właścicieli stacji oraz przedsiębiorców.

Nie wiemy jak wyglądałyby dzisiaj coroczne badania samochodów, gdyby ustawę przyjęto. Z pewnością byłoby nieco drożej, bo projekt przewidywał m.in. doliczenie do badań tzw. opłaty jakościowej.

Tak czy inaczej temat reformy systemu badań technicznych z pewnością powróci, ponieważ Polska ma obowiązek dostosowania się do unijnej dyrektywy w tym zakresie. I trzeba się przygotować, że w obliczu raportów o stanie technicznym aut, a także statystyk wypadków i ogólnego nacisku na bezpieczeństwo w ruchu drogowym, nowy system z pewnością nie będzie pobłażliwy.

Ograniczenie do 10 km/h w mieście? Kontrowersyjny pomysł na poprawę bezpieczeństwa

Przeczytaj również