Polska mistrzem świata. Wszyscy czujemy dumę
To był taki finał, jakiego wszyscy oczekiwaliśmy. Nie chodzi mi tutaj o wynik, o końcowe rozstrzygnięcia, o to, że Polska wygrała. Chodzi o emocje. Od pierwszego do ostatniego biegu oglądaliśmy nieprawdopodobną walkę. Jeden wielki żużlowy horror w którym nawet przez moment nic nie było jasne. Niewielkie różnice punktowe, wspaniała jazda, mijanki i triumfator wyłoniony w ostatnim biegu. Czego chcieć więcej? Drużynowego Pucharu Świata na żużlu co rok. Bez tego bzdurnego Speedway of Nations, który nikogo nie interesuje i jest kompletnie zbędny.
Zgodnie z moimi przewidywaniami zdecydowanie najlepszym rajderem reprezentacji Polski był Bartosz Zmarzlik. Natomiast dokładnie tego od mistrza świata wymagamy. Tego, aby zawsze i w każdych okolicznościach był najlepszą wersją siebie. Aby zawsze dawał nam radość. I Bartosz po raz kolejny spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje, chociaż łatwo nie było. Zmarzlik też jest człowiekiem i nie może wygrywać wszystkich biegów. Tak czy inaczej, był najlepszym Polakiem w finale Pucharu Świata.
Co ciekawe drugim najlepszym Polakiem był Dominik Kubera. Janusz Kołodziej pojechał raz i przegrał z wszystkimi rywalami. A co z pozostałymi uczestnikami Grand Prix z naszej ekipy? Patryk Dudek i Maciej Janowski mają za sobą przeciętne zawody. Ani bardzo udane, ani też jakieś kompletnie fatalne. Janowski nie wygrał żadnego biegu, ale zebrał trzy dwójki. Dudek wygrał jeden bieg, ale koniec końców zdobył 6 punktów – o 1 mniej, od Janowskiego. Natomiast to na szczęście wystarczyło.
We trzech się nie da…
Od pierwszego półfinału powtarzałem słowa, że w trzech Speedway World Cup nie da się wygrać. Od samego początku uważałem, że będzie to ogromny problem Wielkiej Brytanii. Bo o ile mają trzech stałych uczestników Grand Prix – Taia Woffindena, Dana Bewleya oraz Roberta Lamberta… to mają też dwóch przeciętniaków – Toma Brennana i Adama Ellisa. Obaj ci panowie w pięciu biegach zdobyli ledwie 3 punkty… I tego zabrakło. Ta dziura sprawiła, że Wielka Brytania wraca do domu ze srebrem.
A to wcale nie było takie oczywiste. Przez większość imprezy Brytyjczycy prowadzili. Po 9. biegu ich przewaga nad Polakami wynosiła nawet 4 punkty. Na trzy biegi przed końcem, Wielka Brytania wciąż prowadziła z przewagą 2 punktów. Ba – przed finałowym biegiem trzy reprezentacje wciąż miały szansę na mistrzostwo. Polska miała 31 punktów, Wielka Brytania 30, a Dania 29. Brytyjczycy naprawdę radzili sobie dobrze.
Chociaż nie napiszę, że radzili sobie znakomicie, bo to też byłoby lekkie przekłamanie. Lambert zdobył 12 punktów, Bewley 9, a Woffinden 7. Tai w pierwszych dwóch biegach zgarniał trójki. W trzech kolejnych biegach przywiózł tylko 1 punkt. Natomiast bez czwartego zawodnika walka po prostu nie jest możliwa. Gdyby Brytyjczycy mieli w tej roli chociażby kogoś na poziomie Patryka Dudka – rajdera, który dowiezie nawet te 6 punktów – dzisiaj byliby mistrzami świata. Ale nie mają. I mistrzami nie są.
Trochę na odwrót…
Nie do końca wiem, jak ocenić Duńczyków. Tak – z jednej strony mają brązowy medal. Przed ostatnim biegiem wciąż mieli szansę na zwycięstwo. Wystarczyłoby, żeby Anders Thomsen wygrał bieg, Robert Lambert był trzeci, a Maciek Janowski czwarty. Takiego scenariusza nie dało się oczywiście wykluczyć. Chociaż… ten, kto oglądał wczorajsze zawody wiedział, że jest to scenariusz raczej mało prawdopodobny. Thomsen musiałby wygrać bieg. A to przez całe zawody mu się nie udało.
Nicki Pedersen pojechał raz i dowiózł zero. Wspomniany Anders Thomsen zdobył 5 punktów. W ostatnim biegu zamiast wygrać… zajął ostatnie miejsce. Mikkel Michelsen był najgorszą wersją siebie i zamiast dokładać duże punkty, on w trakcie całych zawodów zdobył ich… ledwie 2. Leon Madsen przywiózł 9 punktów. Jak sam oceni swój występ? Trudno powiedzieć. Akurat on z tych wielkich duńskich strzelb ma sobie najmniej do zarzucenia. Jeśli zawiódł – to akurat w on w najmniejszym stopniu.
Zawiodły wielkie duńskie strzelby… ale honor Duńczyków ratował Rasmus Jensen. Człowiek, którego uważałem za największy problem Danii. Podejrzewałem, że w ogóle nie będzie go na torze – że będzie jeździła czwórka Madsen, Thomsen, Mikkelsen i Pedersen. Natomiast nie dość, że Rasmus Jensen jeździł, to jeszcze był najlepszym zawodnikiem całego finału z dorobkiem 13 punktów. Tak naprawdę to dzięki niemu Dania liczyła się w walce o zwycięstwo do samego końca. Gdyby nie Jensen, to Duńczycy nie byliby nawet blisko podium w tych zawodach.
Z mocniejszymi wygląda to nieco inaczej…
Podczas wszystkich tych dni z żużlowym mundialem we Wrocławiu mieliśmy dwa obrazy Australijczyków. Pierwszy to obraz ekipy przegrywającej z Danią w półfinale. Obraz zespołu, gdzie nie wszystko działa tak, jak należy. Drugi obraz to ten z barażu, gdzie Australia zdobywa 54 z 60 możliwych punktów i miażdży, absolutnie nokautuje wszystkich rywali. Jadą wszyscy. Wszystkich pięciu i każdy jest równie doskonały. Zastanawialiśmy się, który obraz Australii zobaczymy w finale. Natomiast szybko okazało się, że to, co udawało się na tle słabszej Szwecji oraz beznadziejnych Czech i Francji, nie miało prawa udać się z Polską, Danią i Wielką Brytanią.
W obu półfinałach nie było na torze we Wrocławiu lepszego zawodnika, niż Jaimon Lidsey. Czy ktoś jest w stanie mi wytłumaczyć jakim cudem ten sam Lidsey w całym finale zdobył… 1 punkt? Kiedy w barażu na tor wyjeżdżał rezerwowy, Chris Holder, to też dawał sobie radę. W finale pojechał trzy razy. Zdobył 1 punkt. Przed chwilą znęcałem się trochę nad Brytyjczykami Brennanem i Ellisem, którzy łącznie zdobyli 3 punkty. W zasadzie to wszystkie te 3 punkty zdobył Ellis, ale nie ma to większego znaczenia. A tutaj – supergwiazdy z Australii – Lidsey i Holder – przywożą łącznie 2 punkty w 6 biegach.
Co z tego, że Max Fricke, Jack Holder i Jason Doyle regularnie dowozili do mety dobre zdobycze punktowe. Stali uczestnicy cyklu Grand Prix nie zawiedli. Ale po raz kolejny można powiedzieć to samo, co w przypadku Brytyjczyków – nie da się wygrać tych zawodów we trzech. To, co działało na tle Szwecji, Czech i Francji, nie działało na tle Polski, Danii i Wielkiej Brytanii. I tego oczywiście należało się spodziewać.
Ten lepszy, ten gorszy… Polska mistrzem!
Oczywiście ja sobie tutaj tak piszę, że jeden pojechał lepiej, drugi gorzej. Natomiast trzeba mieć też świadomość tego, że w tym finale każdy bieg był po prostu szalenie mocno obstawiony. Przynajmniej na papierze. Biegi wypełnione gwiazdami Grand Prix. Pięciu mistrzów świata. Tutaj nie ma po prostu łatwych punktów. Tutaj nie jedzie Francja, Czechy, Niemcy, czy Finlandia. Nie ma Hynka Stichauera, Daniela Klimy, Kevina Wolberta, rodziny Tresarrieu, Stevena Goreta, czy Jesse Mustonena. W skrócie – tutaj nie ma zawodników, na których można nabijać łatwe punkty bez walki. Tutaj każdy punkt trzeba było sobie wyszarpać.
Wobec tego takie twierdzenia, że ten był gorszy, ten lepszy a ten przeciętny, mogą być trochę krzywdzące w tak potężnej obsadzie. Natomiast koniec końców to właśnie w takiej obsadzie trzeba pokazywać swoją wartość. To z tymi najlepszymi trzeba udowadniać, że ja jestem od nich lepszy. Zmarzlik, Madsen, Lambert, Bewley, czy Doyle nie mieli z tym problemu. Problemów nie miał z tym też Rasmus Jensen, ale to akurat jest totalny szok. To był prawdopodobnie najlepszy mecz w życiu tego człowieka. Albo potrafisz się odnaleźć i wygrywać, albo nie.
I powiedzmy to sobie jeszcze raz. To już jest pora, aby to powiedzieć wprost. Pora na to, aby Drużynowy Puchar Świata wrócił na stałe. Przestańmy się bawić w to śmieszne i sztuczne Speedway of Nations. To nie jest nikomu potrzebne, naprawdę. Nie ma żadnego formatu żużlowych zawodów drużynowych, który mógłby konkurować ze Speedway World Cup. Po prostu nie ma. Pogódźmy się z tym i zaakceptujmy fakty. Niech ten Speedway of Nations sobie nawet jest. Niech to będzie impreza jedna z wielu. Ale świat żużla potrzebuje DPŚ. Tego, co mieliśmy w minionym tygodniu we Wrocławiu. Bez tego świat żużla jest niekompletny .