„Le Mans 66”, znany w Stanach pod tytułem „Ford v Ferrari”, przeniesie nas do lat 60. XX wieku. Opowie historię wizjonera Carrolla Shelby’ego (Matt Damon) i jego brytyjskiego kierowcy Kena Milesa (Christian Bale) , którzy zostali wysłani przez Ford Motor Company z misją zbudowania pogromcy Ferrari. Film nakręcił reżyser „Logana” i „Spaceru po linie” James Mangold. Filmowiec twierdzi, że czynił starania od wielu lat, aby zekranizować tę historię. Przeszkodą był brak wystarczających funduszy.
Film samochodowy nie może kosztować 100 mln dolarów
Projekt „Ford v Ferrari” rodził się w bólach. James Mangold początkowo chciał obsadzić w głównych rolach Toma Cruise’a i Brada Pitta, ale planowany budżet wynosił ponad 100 mln dolarów. W rozmowie z Business Insider reżyser zdradził, że studio nie chciało kręcić filmu o samochodach z epoki, który ma trzycyfrowy budżet (w Hollywood nie patrzy się na to, co jest po przecinku). Projekt został na kilka lat zawieszony. Ostatecznie Mangold poszedł na kilka ustępstw, wyciął ze scenariusza kilka sekwencji wyścigowych i zdołał zmniejszyć budżet do 90 mln dolarów. To i tak spora suma jak na autorską produkcję, która nie bazuje na znanym tytule i ma dość ograniczone grono potencjalnych odbiorców.
Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw – to nie jest film dla samochodziarzy
Najważniejsze jednak, że film ma być niemal całkowicie pozbawiony cyfrowych efektów specjalnych. Mangold zapewnia, że podczas pracy nad filmem wykorzystanie CGI sprowadzało się do takich detali, jak wypełnienie trybun publicznością podczas wyścigów. Tymczasem wszystkie samochody są prawdziwe i co za tym idzie, wszystkie wyścigi pokazane na ekranie również kręcono tradycyjnymi metodami. To rzadkość we współczesnym kinie.
To nie będzie historia o walce Dawida z Goliatem
Historia w „Le Mans 66” paradoksalnie jest mało filmowa, bo nie opowiada o walce słabszego z silniejszym. Przedstawia raczej dążenia potężnego koncernu o dominację w wyścigach, w których stawką są grube pieniądze. Mangold twierdzi, że widzowie chyba już lekko znudzili się odwiecznym schematem walki Dawida z Goliatem. Ufam, że w „Le Mans 66” całą opowieść poukładał tak, że będzie interesująca.
Tytuł filmu jest symboliczny. W latach 60. na torach wyścigowych dominowało Ferrari. Początkowo Henry Ford II chciał zaistnieć w świecie wyścigów w najprostszy możliwy sposób, czyli po prostu wykupując włoską markę. Transakcja była nawet bliska realizacji, ale Enzo Ferrari wycofał się w ostatniej chwili. Ford postanowił więc zbudować własny supersamochód, który przerwie hegemonię Włochów. Tak powstał model GT40, który triumfował w wyścigach Le Mans czterokrotnie, w latach 1966-69.
Pierwsze recenzje są optymistyczne
Polską premierę „Le Mans 66” zaplanowano na 22 listopada 2019 r. Film był już wyświetlany na festiwalach filmowych w Telluride i Toronto, gdzie zdobył pochlebne opinie. Na Rotten Tomatoes (serwis agregujący recenzje filmów) „Le Mans 66” osiągnął średnią ocenę 88 proc., więc o jakość możemy być spokojni.
Mam też dobrą informację dla tych, którzy uważają, że film będzie jedynie propagandowym pokazem amerykańskiej siły. Być może już w 2020 r. do kin trafi produkcja, która będzie naturalnym kontrapunktem dla „Le Mans 66”. Reżyser Michael Mann planuje na ten czas premierę swojego filmu „Enzo Ferrari”. W roli głównej zobaczymy Hugh Jackmana. Za ten projekt również trzymam kciuki.
Zwiastun „Le Mans 66” poniżej.
„Nikt nie potrzebuje 800 KM, ale każdy chce je mieć”. Ferrari walczy o przetrwanie silników V12