– Dzisiaj mieliśmy do przejechania bardzo długi odcinek, który mierzył 450 kilometrów. Na początku padał deszcz i jechaliśmy po trudnych wydmach. Było też mnóstwo camel grassu i samochód cały czas podskakiwał. Było trochę zamieszania i ciężko było złapać dobry rytm. Przetrwaliśmy jednak tę część odcinka – mówił Przygoński w rozmowie z nami.
– Później pojawiły się kamienie i głazy. Musieliśmy uważać, by nie uszkodzić opony. Końcówka była bardzo szybko. Ogólnie to był dobry oes. Nie mogłem jednak złapać rytmu, by jechać szybko. W jednym miejscu zawisnęliśmy też na szczycie wydmy. Timo musiał wyjść i udało się wyjechać. Straciliśmy kilka minut, ale nie za dużo – dodał.
– To etap maratoński. Jedziemy na biwak, gdzie nie ma naszego serwisu, zapasowych części i mechaników. Najważniejsze, by auto było sprawne. Na razie wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Razem z Timo sprawdzimy podstawowe podzespoły, by upewnić się i będzie dobrze – zakończył.