Około pięciu lat temu w miastach takich, jak Kraków, Warszawa, Wrocław i Poznań można było zaobserwować niemal prawdziwe wyścigi od świateł do świateł. Kierowcy ruszali na zielonym świetle z dużą dynamiką, aby po kilkuset metrach żwawego zmieniania biegów znaleźć się pod kolejnym sygnalizatorem. Następnie tę czynność powtarzali jeszcze wielokrotnie. Po latach delikatnie się to zmieniło.
Ceny paliw przyczyniły się do zmiany
Obecnie część kierowców widocznie zwolniła. Zapewne z powodu wysokich cen paliw, gdzie beztroskie dociskanie gazu zaczęło sporo kosztować. Po drugie wysokość mandatów karnych połączona z wizją utrzymania się punktów na koncie przez dwa lata zniechęca do „wyścigów” od świateł do świateł. I mamy tutaj na myśli po prostu dynamiczne, ale dosyć krótkowzroczne napędzanie auta do prędkości przepisowej.
Kierowcy ciągle popełniają ten sam błąd
Dawniej efekt zielonej fali na głównych arteriach miast działał skuteczniej. Dzisiaj nawet jazda z przepisową prędkością sprawia, że i tak, któreś światło złapie nas czerwonym. Kierowcy mimo upływu lat ciągle popełniają ten sam błąd. Po pierwsze słabo obserwują cykl świateł na skrzyżowaniu, przy którym stoją. Jeśli brakuje sekundnika, który odlicza nam czas do zmiany świateł, takie rozeznanie pomaga sprawnie trafić w moment zielonego światła.
Po drugie najprawdopodobniej kierowcy patrzą tylko na kilkadziesiąt metrów przed maskę. Gdy na kolejnym skrzyżowaniu, które jest widoczne z daleka, zmienia się sygnalizacja z zielonej na czerwoną, ludzie i tak jadą z taką samą prędkością, żeby zahamować kilkanaście metrów przed linią. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że w tak krótkim czasie w większym i mniejszym mieście zmiana sygnalizacji z czerwonej na zieloną jest niemożliwa, w związku z tym, dlaczego nie odpuszczamy gazu?
Nie hamujemy silnikiem, wspomagając się delikatnie hamulcem, aby dojechać do skrzyżowania i korzystając z już raz wprawionej maszyny w ruch po prostu później lekko dodać gazu i sprawnie przejechać do kolejnego punktu?