Szeja faworytem do tytułu?
WRC: Co właściwie oznaczają dla ciebie rajdy samochodowe?
Jarek Szeja: Moja żona pewnie będzie zła jak to powiem, ale pewnie są numerem jeden w moim życiu. Na pewno traktuję je bardzo poważnie. Zresztą cały ten projekt, który rozwija się od kilku ładnych lat początkowo był dla mnie pasją, a teraz bardziej przypomina swego rodzaju misję. Dlatego też starty w rajdach wykorzystujemy do realizacji licznych projektów społecznych. Udaje nam się więc promować ten sport poprzez dodatkowe aktywności mające na celu głównie poprawę bezpieczeństwa na drogach. Przez ostatnie pięć lat te rzeczy bardzo mocno się rozwinęły i obecnie jest w nie zaangażowany cały sztab ludzi. Pewnie inaczej bym do tego wszystkiego podchodził, gdybym miał bogatego wujka czy tatę milionera, który podał mi to wszystko na tacy. Jest jednak zupełnie inaczej.
No właśnie – jesteś jednym z niewielu kierowców, którym udało się stworzyć układ sponsorski z prawdziwego zdarzenia…
To prawda, ale trzeba podkreślić, że to efekt długiej i ciężkiej pracy. Obecnie mamy bardzo fajną grupę sponsorską, która doskonale rozumie na czym to wszystko polega. Osobiście cieszę się bardzo, że ten projekt jest taki wielowarstwowy. Jest więc część sportowa, społeczna, charytatywna i wreszcie biznesowa. Co ważne, co roku ta grupa partnerska rozszerza się i bardzo rzadko zdarza się, aby ktoś z niej odszedł. Zresztą sport łączy ludzi i tak jest również w moim przypadku. W moim otoczeniu jest dość liczna grupa osób, która mocno mnie wspiera w każdym aspekcie. Ja natomiast jestem swego rodzaju pomostem pomiędzy moimi partnerami. Poprzez działania, o których wcześniej wspomniałem, staram się łączyć ich wspólne interesy. Najważniejsze, aby wszyscy mieli przekonanie, że jest to dobra inwestycja.
„Wszystko staram się robić na 100%”
Musisz jednak przyznać, że aby tak się stało, trzeba to wszystko ubrać w konkretne cyfry, które przekonają sponsorów, że warto na ciebie wydawać pieniądze.
Zgadza się. Wszystko co robimy musi przynieść odpowiedni efekt. Jeżeli więc nie rozliczymy się odpowiednio z zapisów w umowach, to z pewnością będzie problem na ich przedłużenie w kolejnych latach. Dlatego też wszystko staram się robić na 100%, a może nawet więcej. Mam bowiem przeświadczenie, że nie jeżdżę za swoje pieniądze i ktoś kto je zaangażował oczekuje konkretnych rezultatów. To powoduje, że starty w rajdach są tylko jedną częścią całej tej układanki. I mimo że w sezonie jest tylko 6 rund, to pracy mam co niemiara. Oprócz wspominanych projektów społecznych i charytatywnych, gros czasu poświęcam na przygotowaniu raportów dla partnerów oraz rozliczaniu wszystkiego. Na szczęście i w tej kwestii mogę liczyć na grono oddanych mi osób. Najważniejsze, aby mieć czyste sumienie, że wszystko zostało wykonane tak, jak to zakładaliśmy i na co się umawialiśmy.
Porozmawiajmy teraz o Rajdzie Rzeszowskim. Podczas pierwszego etapu wygrałeś wszystkie odcinki poza superoesem w centrum miasta. Było to dla ciebie zaskoczeniem?
W ogóle wszystko nim było. A największym z pewnością tak wyraźna wygrana na Lubeni. Przecież ten oes Grzesiek Grzyb zna na pamięć i mam wrażenie, że może go spokojnie przejechać bez pilota. Z drugiej strony wiedziałem, że mamy bardzo dobrze przygotowane auto i że przed rajdem wykonaliśmy dobrą robotę pod okiem Aleksieja Łukjaniuka, z którym odbyliśmy dwudniowe testy. To wszystko sprawiło, że mieliśmy dobre nastawy i w ogóle pomysł na samochód.
„Dalsze analizy nie miały już sensu”
W sobotę rano Grzesiek zaatakował. Czułeś, że prowadzenie nadal masz pod kontrolą?
Od razu założyliśmy, że pierwszą pętlę pojedziemy swoim dotychczasowym tempem i zobaczymy co się będzie działo. Grzesiek wyraźnie wygrał drugi oes dnia, ale za wszelką cenę nie chcieliśmy się jakoś specjalnie podpalać. Wiedziałem bowiem, że kluczowa będzie kolejna próba, która nie dość, że była bardzo długa, to również nowa. Także dla Grześka. Czekaliśmy więc co się stanie na tym odcinku. Zdecydowaliśmy, że dopiero po pierwszej sobotniej pętli przeanalizujemy sytuację i wtedy podejmiemy decyzję co dalej. No ale na tym oesie Grzesiek wypadł z trasy i dalsze analizy nie miały już sensu.
Tłumaczyłeś później, że pod względem psychicznym był to najtrudniejszy oes w twoim życiu.
Rzeczywiście tak było, ale tylko na początku. Od momentu, gdy zobaczyłem, że Grzesiek jest poza trasą, w mojej głowie kotłowało się milion różnych scenariuszy. Zakładaliśmy bowiem, że te dwa rajdy, czyli Koszyce i Rzeszów, to będą jego rajdy. Zna je bardzo dobrze i przede wszystkim ma cały know-how na temat ustawień Skody na te imprezy. On przyjeżdża na rajd z gotowym zestawem informacji, jak należy ustawić samochód. Ja zaś musiałem zaczynać od białej kartki papieru. Ostatecznie jednak oba te rajdy nie poszły po myśli Grześka co tylko pokazuje, jak nieprzewidywalny jest ten sport.
Szeja czeka na domowy Rajd Śląska
Wspomniałeś o testach z Aleksiejem Łukjaniukiem. Czy te dwa dni pod jego okiem sprawiły, że czujesz się lepszym kierowcą?
To była swego rodzaju inwestycja, choć obarczona sporym ryzykiem. Jakiś czas temu zaprosiłem na testy innego topowego kierowcę, który przejechał się moim samochodem, wysiadł, pokazał kciuka i pojechał do domu. Miałem przeświadczenie, że były to najgorzej wydane pieniądze. Byłem bardzo zły na siebie. Z związku z tym, do współpracy z Łukjaniukiem podchodziłem z pewną rezerwą. Jeżeli bowiem przeliczymy sobie, ile kosztuje kilometr oesowy autem Rally2, ile kosztują opony, paliwo, ludzie, zamknięcie trasy, hotele, to robi się z tego naprawdę duża suma. Trzeba więc zainwestować w kogoś kto nie tylko ma ogromne doświadczenie i wiedzę, ale przede wszystkim potrafi ją przekazać.
Szukaliśmy więc osoby, która ma odpowiedni warsztat i prowadzi rajdową szkołę. Po długiej analizie wybór padł właśnie na Łukjaniuka. I rzeczywiście – już chwilę po jego przyjeździe widać było, że jest do tego wszystkiego odpowiednio przygotowany. Aleksiej sprawdził moje logi, notatki, cały warsztat i od razu przystąpiliśmy do pracy. Ważne jest, że taka osoba jest w stanie pokazać co robię dobrze, a co źle, natomiast wyciągnięcie wniosków z tego wszystkiego to już zupełnie inna para kaloszy. Teraz mogę się przyznać, że już pierwszego dnia testów niewiele brakowały, abyśmy wypadli z trasy. I to tak konkretnie. Podsumowując – uważam, że zatrudnienie Łukjaniuka było właściwym posunięciem i z pewnością sprawiło, że być może jestem lub będę lepszym kierowcą.
Robiłeś już analizę co musi się stać, abyście zostali mistrzami Polski? Zwłaszcza w kontekście nieco innej punktacji podczas Rajdu Śląska.
Tak, przy założeniu, że wygra Grzesiek Grzyb lub Kuba Matulka, muszę dojechać do mety przynajmniej na trzecim miejscu. Do zdobycia będzie aż 50 punktów, więc całkiem sporo. Na tę chwilę nie wiadomo, jaki będzie układ sił. Na pewno w rundzie RSMP wystartuje Miko Marczyk, który w teorii może zgarnąć sporo punktów. Ale kto oprócz niego? Tego nie wiemy.
„Zostajemy w Polsce”
Zakładając optymistyczny scenariusz, że zdobywacie mistrzostwo Polski. Co tak naprawdę ten tytuł może zmienić w twoim życiu?
Z pewnością będzie to uwieńczenie mojej dotychczasowej kariery, która trwa przecież już kilkanaście lat. Dodatkowo będzie to żelazny argument dla wszystkich moich partnerów, że warto było czekać na ten tytuł. Już wcześniej wspólnie z Marcinem byliśmy gotowi na jego zdobycie pod względem prędkości, ale zawsze czegoś brakowało lub coś się wysypało. Mam tu na myśli przede wszystkim trzyletnią przygodę z Hyundaiem. Ok, w pierwszym roku mieliśmy wsparcie fabryki, ale w dwóch kolejnych sezonach nie mogliśmy już na nie liczyć. I to niestety było widać, bowiem borykaliśmy się z tym samochodem. W tym roku na szczęście wszystko dobrze się klei – mamy nowy zespół, nowy samochód i wierzę, że jeżeli w tym sezonie sięgniemy po tytuł, w kolejnych latach będzie to już znacznie łatwiejsze zadanie.
Rozumiem zatem, że macie zamiar bronić tytułu, a nie iść do wyższej serii?
Zostajemy w Polsce. Po prostu wiem, ile czasu i zaangażowania wymagają starty np. w mistrzostwach Europy. Zwłaszcza, że niemal wszystkie rajdy są dla mnie nieznane. Nie jestem już 20-letnim kierowcą, który może poświęcić kilka sezonów na poznawanie tego wszystkiego. Poza tym ewentualny awans do mistrzostw Europy wiązałby się z ograniczeniem lub całkowitym zaprzestaniem prowadzonych przeze mnie programów społecznych, które są dla mnie bardzo ważne. Na ten krok na pewno się nie zdecyduję.
„Znam te oesy bardzo dobrze”
Wspomniałeś o przesiadce do Skody Fabii. Kiedy podjąłeś tę decyzję?
Od dłuższego czasu wiedziałem, że aby pójść dalej, muszę zmienić samochód. Z Hyundaia wyciskałem już ostatnie soki co nie zawsze dobrze się kończyło. Do Skody po raz pierwszy wsiadłem podczas ubiegłorocznego Rajdowego Ustronia i od razu wiedziałem, że to był dobry wybór. Fabia jest niesamowicie przyjaznym dla kierowcy samochodem, pewnie idzie za ręką, nie trzeba aż tak naginać możliwości samochodu, jak to miało miejsce w Hyundaiu. Wspólnie z partnerami doszliśmy więc do wniosku, że nie ma sensu przepalać budżetu na dalsze starty Hyundaiem i trzeba zrobić krok naprzód. Problemem w Skodzie, ale w sumie i we wszystkich samochodach Rally2 jest mnogość ustawień. Mam na myśli dyfry, amortyzatory, sprężyny. Nie jest sztuką kupić rajdową Fabię. Sztuką jest znalezienie odpowiedniego tunera, który dysponuje dogłębną wiedzą, jak ten samochód prawidłowo ustawić.
O mistrzostwo Polski będziesz walczył na Rajdzie Śląska. To twój domowy rajd.
Dokładnie tak jest. Znam te oesy bardzo dobrze. Dawniej upalaliśmy na nich wielokrotnie, zwłaszcza zimą. Myślę, że ten fakt będzie działał na moją korzyść. Najważniejsze będzie utrzymanie odpowiedniej koncentracji i skupienie się na jeździe a nie tematach pobocznych.
fot. Wojciech Anusiewicz