Miniony weekend to przede wszystkim finał (prawdę mówiąc stojący na dość kiepskim poziomie) Euro 2016 oraz wylewanie żali przez polskich lekkoatletów, którzy gdzieś tam startowali i coś tam zdobyli.
Celowo użyłem tych – spodziewam się – dość uwłaczających słów pod adresem polskich lekkoatletów, bo szczerze mówiąc ich występami zapewne oprócz rodziny, grona znajomych i jakiejś (domyślam się nielicznej) grupy zapaleńców nie interesował się pies z kulawą nogą. Zresztą kilka dni temu na łamachwww.spidersweb.pl w fajny i przede wszystkim dosadny sposób całą sprawę opisał Kuba Kralka, którego nie znam, ale mimo to pozdrawiam :-). Całość znajdziecie tutaj: http://www.spidersweb.pl/2016/07/lekkoatleci-robert-lewandowski.html
Czytając jego materiał od razu przypomniał mi się podobny przypadek, który miał miejsce bodaj w ubiegłym roku i dotyczył jakiejś bliżej nieznanej pływaczki, która zdobyła jakiś tam medal na jakichś bliżej nieokreślonych zawodach za co otrzymała ze swojego związku wynagrodzenie w wysokości bodaj 150 zł. Dokładna suma nie ma tu większego znaczenia a raczej jej skala, która jest niewspółmierna np. do kasy, jaką skosili polscy piłkarze za Euro 2016, mimo że z Francji żadnego medalu nie przywieźli.
Pamiętam, że po komentarzu tej pływaczki, której personaliów nie pamiętam posypały się gromy z jasnego nieba, że niby za takie osiągnięcie należy się znacznie więcej pieniędzy, bo przecież to efekt wieloletniej pracy, katorżniczych treningów, wiader wylanego potu, drakońskiej diety, wielu wyrzeczeń i Bóg wie czego jeszcze. Czytając te wszystkie komentarze tak naprawdę zastanawiałem się niby dlaczego owa pływaczka otrzymała w ogóle to 150 czy 200 zł. Jaki dla przedsiębiorstwa, w którym pracuje wygenerowała przychód? Moim zdaniem żaden.
I tu dochodzimy do sedna sprawy czyli faktu, że sport już od wielu, wielu lat to przede wszystkim biznes, a poszczególne kluby, instytucje, itd. traktowane są jak każde inne przedsiębiorstwo, które nastawione jest na zysk. Dlatego też dziwię się wspomnianym lekkoatletom czy pływakom, że to oni dziwią się, że za swoje sportowe osiągnięcia nie dostają sowitych wynagrodzeń, a zwykłe ochłapy. Wszak już zaczynając przygodę z dziesięciobojem, skokiem o tyczce, czy pływaniem żabką musieli wiedzieć, że biorą się za temat niezwykle niszowy i na palcach jednej ręki można policzyć lekkoatletów (Usain Bolt) czy pływaków (Michael Phelps), którzy nie tyle za swoje dokonania a wizerunek, który kreują zarabiają naprawdę dobre pieniądze.
Reszta prawdopodobnie mieszka w kawalerkach gdzieś na obskórnych osiedlach z wielkiej płyty i jeżeli jeździ samochodem, to takim na raty, a nie kabro Bentleyem, którym szpanuje Robert Lewandowski i którego w ogóle nie kupił, a dostał w prezencie właśnie od wspomnianego Bentleya, bo ów Bentley widzi interes w tym, że autem ich marki jeden z najlepszych snajperów świata toczy się po alejach Monachium wzbudzając zainteresowanie paparazzi.
I niby dlaczego miałoby być inaczej skoro występy tych biednych sportowców nie przynoszą żadnych zysków? Tylko w imię tego, że zdobyli medal na jakichś tam zawodach? Tak to nie działa i ci wszyscy sfrustrowani atleci powinni o tym wiedzieć (i przypuszczam, że wiedzą) już od maleńkości. To jak w toksycznym związku – widziały gały co brały.
Cristiano Ronaldo, Leo Messi czy nawet rzeczony Robert Lewandowski są milionerami, bo dla swoich klubów (czytaj przedsiębiorstw) są kurami znoszącymi złote jajka. Wspominany Ronaldo zarabia dużo więcej od np. Karima Benzemy, bo 90% więcej ludzi wchodzących do sklepu z gadżetami Realu Madryt wybiera koszulkę z nazwiskiem Portugalczyka, a nie Francuza. Tak funkcjonuje ten mechanizm i nie ma się czemu dziwić.
I w analogiczny sposób działa rynek mediów, który również jest biznesem. Każda stacja telewizyjna, gazeta, portal internetowy zakładane są po to żeby zarabiać, a nie prowadzić instytucję charytatywną. Funkcjonowanie jakiejkolwiek działalności na rynku mediów wiąże się z ogromnymi kosztami, które w jakiś sposób trzeba pokryć. W większości przypadków pokrywają je wpływy z reklam, a reklamodawcy wolą się ogrzewać przy wydarzeniach masowych i sportowcach, którymi kibicują tłumy. To dlatego telewizja Polsat na Euro zarobiła bodaj 40 milionów zł. Spora część tej kwoty pochodziła z reklam, jak i z wykupienia dodatkowego abonamentu za dostęp do dedykowanych kanałów, na których relacjonowane były wszystkie mecze. Ciekaw jestem ile osób wydałoby dodatkową stówkę, gdyby trzeba było zapłacić za możliwość oglądania jakichś zawodów lekkoatletycznych czy pływackich.
Podobna sprawa dotyczy świata motorsportu z rajdami samochodowymi na czele. Trudno aby wiodące media interesowały się – co by nie mówić niszowym sportem – jeżeli nie mają z tego żadnego pożytku w postaci dopływu kasy. W tym przypadku zwykle z pomocą przychodzą duże koncerny motoryzacyjne wspierające danych zawodników lub też firmy ich sponsorujące. Biznes znów się kręci, choć nie na taką skalę jak w piłce nożnej, ale nadal się kręci. I w przypadku wspomnianych lekkoatletów również by się kręcił, gdyby taki Adidas, Nike czy Puma chciały wykupić przy okazji jakiegoś mityngu blok reklamowy w Polsacie czy TVN-ie, albo położyć kilkadziesiąt tysięcy na kilka layoutów reklamowych w Przeglądzie Sportowym czy Gazecie Wyborczej.
Problem w tym, że w tych zakładach pracy siedzą na stołkach smutni księgowi, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać i doskonale wiedzą, że złotówka wydana na jakiegoś lekkoatletę, który z Berlina, Moskwy czy innego Londynu przywiezie złoty medal, to nadal złotówka wyrzucona w błoto. Coś jak w utworze mojej ukochanej Metaliki – Sad but True…
Wojciech Garbarz