W niektórych dziedzinach motorsportu istnieje zjawisko, w którym jedno wydarzenie przyćmiewa po stokroć wszystkie inne w sezonie. Do takich imprez należą Isle of Man TT, Pikes Peak International Hill Climb, Indianapolis 500… tak wymieniać można tygodniami i miesiącami, ale żadna z tych imprez nigdy nie będzie równała się z 24 heures du Mans. To wyścig, który zmywa wszystko inne. Wszystko inne odchodzi gdzieś daleko. Całe to FIA WEC jest nagle niczym. To legenda. To wydarzenie, które z rurkowców robi Spartan.
3… 2… 1… START! Lekki prawy łuk, już widzisz oponę Dunlopa. Jedziesz ją na pełnym. Prawy, lewy – przecież to ‘eski’. Tertre Rouge, hulaj dusza – piekła nie ma, to prosta Mulsanne, przez smakoszy zwana Les Hunaudieres. Te francuskie literki nic wam nie mówią? Posłuchajcie dźwięcznego komentarza samego Grzegorza Gaca, który w pewnym momencie i tak wypowie frazę fonetycznie zapisaną ‘lezinodie’. Gdzie jesteśmy? No jak to gdzie? Jesteśmy w miejscu, które swoim splendorem bije WRC, F1 i WTCR razem wzięte. To przecież Le Mans.