Nie czarujmy się, że wielu z nas oglądało „Pimp My Ride” z nieskrywaną przyjemnością. Program zadebiutował rok po premierze dwóch tytułów, które definiowały ówczesną kulturę samochodową. Mowa o filmie „Za szybcy, za wściekli” oraz grze „Need For Speed: Underground”, które ukazały się 2003 r.
To były czasy, kiedy modyfikacje samochodowe nieodłącznie wiązały się z neonowymi kolorami, wielkimi naklejkami na bokach i przerośniętymi spojlerami. Program z Xzibitem, który zadebiutował w 2004 r., uwypuklał ten trend jak w szkle powiększającym. Patrząc z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że niejednokrotnie przesadzano z poziomem kiczu, przerabiając pojazdy w jeżdżące ozdoby bożonarodzeniowe.
Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie program MTV pogrzebał styl, który wcześniej wypromowano w świecie filmów i gier, dając początek zupełnie nowemu odłamowi wieśtuningu. Na dodatek samochody “picowane” w programie jeździły nawet gorzej, niż wyglądały.
Samochody miały tylko przykuwać oko
To, co odróżniało program MTV od wspomnianych gier i filmów to fakt, że niemal całkowicie pomijano w nim aspekty mechaniczne. Zdezelowane auta zyskiwały nowe felgi, powłoki lakiernicze czy obicia tapicerki, ale pod maską były ciągle tymi samymi gratami, które Xzibit odbierał spod domów młodych Amerykanów.
Przykładem może być Nissan Maxima z 1989 r. należący do Setha Martino. Właściciel po latach powiedział o swoim samochodzie: “Dodali dużo dodatkowego ciężaru, ale nie dostosowali zawieszenia, aby to zrekompensować, więc czułem się, jakbym jeździł łodzią”. Mówiąc o dodatkowym ciężarze, Martino miał na myśli m.in. maszynę… do robienia waty cukrowej, którą zamontowano w bagażniku.
Po zakończeniu programu na światło dzienne zaczęło wychodzić coraz więcej niewygodnych faktów. Część uczestników „Pimp My Ride” podzieliła się w internecie zakulisowymi ciekawostkami, które nie przedstawiają programu w pozytywnym świetle.
Wszystko było wyreżyserowane
Przykładowo, uczestnicy „Pimp My Ride” niemal za każdym razem udawali zaskoczenie, gdy scenariusz tego wymagał – zarówno, gdy Xzibit składał im wizytę w domu, jak i w momencie, gdy odbierali auto już po „odpicowaniu”. Podobno domy uczestników nie były nawet ich prawdziwymi miejscami zamieszkania, a jedynie obiektami użyczonymi przez stację telewizyjną na potrzeby programu. Natomiast gdy bohater jednego z odcinków, niejaki Jake Glazier, nie był zbyt zadowolony z efektu, jaki chłopaki z West Coast Customs osiągnęli przy jego Buicku Century, jeden z członków ekipy wziął go na bok i zasugerował Jake’owi, aby okazał trochę wdzięczności przed kamerami, ponieważ włożono dużo pracy w jego auto.
A mówiąc o pracy przy pojazdach, trzeba dodać, że te nie trwały krótko. Samochody były modyfikowane miesiącami, choć w programie wyglądało to tak, jakby dokonywano ich w ciągu kilku dni. W tym czasie uczestnicy, pozbawieni swoich czterech kółek, musieli radzić sobie na inne sposoby, np. korzystając z wypożyczalni samochodowych.
Jakby wszystkiego było mało, ekipa telewizyjna często dokładała kilka uszkodzeń od siebie, aby samochody biorące udział w programie wyglądały na jeszcze większe graty. Typową praktyką było obrywanie zderzaków albo rozsypywanie śmieci w kabinie, np. niedopałków papierosów.
Modyfikacje bywały mocno absurdalne
W “Szybkich i wściekłych” widzieliśmy samochody z podświetlanym podwoziem i konsolami PlayStation w kokpicie. Ale ekipa z “Pimp My Ride” najwyraźniej uznawała, że to za mało, dlatego w ich samochodach montowano najdziwniejsze gadżety, czasem nawet zagrażające bezpieczeństwu podczas jazdy. Przykładem może być wspomniana maszyna do waty cukrowej, ale też wanna z jacuzzi, czekoladowa fontanna albo nagrzewające się światełka LED w fotelach, które parzyły kierowcę i pasażerów w cztery litery.
Poza tym niektóre gadżety były montowane w samochodach tylko na potrzeby kamer telewizyjnych i usuwano je z pojazdów zanim właściciele mogli odjechać nimi do domu. Tak było z 24-calowymi spinerami, które zamontowano w pewnym Oldsmobile’u. Połyskujące felgi odegrały swoją rolę przed obiektywami kamer, po czym zostały zdjęte z samochodu i zastąpione 20-calowymi kołami do codziennej jazdy. Podobny los podzieliły inne gadżety montowane w autach, jak np. maszyna do szampana. Inne dodatki często się psuły niedługo po opuszczeniu warsztatu, jak ekrany telewizyjne czy głośniki.
Nie wszystkie projekty były beznadziejne
Niektóre samochody w programie były zaprojektowane tylko po to, żeby szokować. Inne były fajne w czasach, kiedy powstały, ale dzisiaj budziłyby co najwyżej uśmiech politowania.
Trzeba jednak oddać ekipie, że część samochodów robiłaby nawet dzisiaj świetne wrażenie. Szczególnie dobrze obchodzono się z klasykami, jak Chevy Bel Air z 1955, Chevrolet El Camino z 1965 albo Volkswagen T2 z 1958.
Nie brakowało też dziwnych eksperymentów, jak Ford Escort z przodem od… BMW.
Gdzie dzisiaj znajdują się wszystkie te samochody?
Na ten temat można przeczytać różne historie. Jeden z uczestników programu ponoć użył Cadillaca z 1970 r., aby opłacić nim rachunki za studia. Inny uczestnik stracił swoją Toyotę RAV4 po tym, jak auto stanęło w płomieniach po zwarciu instalacji elektrycznej (ale stało się to długo po programie, na dodatek po wprowadzeniu dodatkowych modyfikacji przez właściciela). Ciekawy jest też przypadek wspomnianego Jake’a Glaziera, któremu nie spodobał się jego zmodyfikowany Buick Century. Samochód, który kosztował 500 dolarów, po modyfikacjach West Coast Customs został sprzedany za 18 000 dolarów! Co ciekawe, kupiła go firma, do której należał zainstalowany w samochodzie sprzęt audio.
O serii “Pimp My Ride” można by jeszcze sporo napisać. Być może pokazywane w programie auta były kiczowate, ale co do jednego nie mam wątpliwości: dzisiaj taki format w telewizji już by się nie sprawdził. Bo dzisiaj modyfikacje wizualne samochodów sprowadzają się do subtelnego lakierowania, wymiany zawieszenia, felg, czasem tłumika… To za mało jak na 25-minutowy odcinek!
BMW M3 i VW Golf prawie trafiły do „Szybkich i wściekłych”. Nieznane kulisy odsłania członek ekipy