Polak długo czekał na pomoc, któregoś z zawodników, ale nikt nie zdecydował się na holowanie przez 120 km odcinka specjalnego. Musiał dotrzeć biwak z pomocą lokalnego transportu i tym samym pożegnał się z nadzieją na ukończenie tegorocznego Rajdu Dakar.
W pierwszym dniu odcinka maratońskiego Rafał Sonik zmagał się z niewielkim wyciekiem oleju w swoim quadzie. Na trasie do Uyuni, pilnował poziomu płynów, ale nie odpuszczał walki i do szóstego punktu pomiarowego jechał z trzecim czasem, odrabiając cenne minuty do rywali, którzy także nie uniknęli problemów. Wtedy jednak przyszedł feralny moment, gdy na wysokości 4593 m n.p.m., tuż obok miejscowości San Vincente eksplodował silnik w quadzie Polaka.
– Silnik wypluł cały olej i quad nie mógł dalej jechać. Jeden z quadowców wziął mnie na hol i dociągnął do małej miejscowości. Dalej nie mógł, bo sam miał uszkodzone sprzęgło. Stanąłem na końcu długiej prostej, w miejscu ograniczenia prędkości do 30 km/godz. tak, aby każdy przejeżdżający widział mnie już z daleka. Miejscowi zawinęli mnie w koce i dali kawę. Było bardzo zimno, a potem zaczął padać deszcz. Spędziłem tam kilka godzin, aż do momentu kiedy przejechały wszystkie quady i samochody, a pojawiły się ciężarówki. One nie mogły mnie wziąć na hol, bo nie widziałyby mnie w lusterkach. Żaden zawodnik nie zdecydował się ciągnąć mnie przez 120 km po górach, więc musiałem dotrzeć na biwak w Uyuni z pomocą miejscowych – relacjonował quadowiec.
Zeszłoroczny zwycięzca Rajdu Dakar, z pomocą Boliwijczyków, zapakował swój quad na ciężarówkę z lokalnej kopalni srebra i przed 23:00 lokalnego czasu dotarł do Uyuni. – Trzeba teraz zachować zimną krew. Muszę się umyć i wyspać. Nic mnie nie boli, nie mam siniaków, jestem w dobrej formie. Nie dzieje się nic, co by zmniejszało moje szanse w kolejnych etapach. I tak się powinno jeździć w Dakarze. Tylko z odrobiną więcej szczęścia… – mówił Sonik.
Na analizę sytuacji przyjdzie jeszcze czas, ale zawodnik Orlen Team zapewnia, że nie składa broni. – Patrząc z krótkiej perspektywy sytuacja jest fatalna, bo położyła nas usterka, której nie dało się zapobiec. Jednak warto pamiętać, że przez cztery ostatnie lata nie miałem w ogóle pecha. Ileż można? – próbował żartować Sonik. – Teraz w końcu mnie dopadł i od razu podwójnie. Bo gdyby to nie był etap maratoński, mój serwis naprawiłby usterkę pierwszego dnia, a gdybyśmy nie byli w górach i na dodatek w burzy, to na pewno ktoś dociągnąłby mnie do mety.
Rajdowiec wraz z zespołem nie zamierza pakować walizek i wracać do Polski. Dojadą wraz z kolumną do końca zmagań w Rosario, przemieszczając się drogami dojazdowymi z zespołami serwisowymi. – Jedziemy dalej, bo trzeba się uczyć. Żeby wygrywać, trzeba tu być. Będziemy też wspierać pozostałych w rywalizacji Polaków – skwitował Sonik.