Simracing w lockdownie receptą na sukces
Łukasz Łuniewski: – Zacznijmy od początku. Gratuluję kolejnego tytułu mistrza Polski. To był niezwykle sprinterski sezon. Jak rozpocząłeś ten niespotykany start roku?
Mariusz Miękoś: – Rok zaczął się dziwnie. Przez długi czas nie wiedzieliśmy, czy będziemy się ścigali. Już na początku można było popełnić błąd i odpuścić czekając na decyzję. U nas jednak nie ma życia bez ścigania. Wiosną jedyną formą rywalizacji był simracing. Od długiego czasu była to istotna forma treningowa w procesie przygotowania się do startów, ale używaliśmy symulatora do nauki torów i łapania rytmu oraz tempa.
W czasach COVID-19 pierwszy raz miałem okazję spróbować prawdziwej rywalizacji. Bardzo systemowo podeszliśmy do tematu. Od kilkunastu miesięcy pracuję z Damianem Lempartem, utytułowanym simracerem. Jest przykładem kierowcy, który z symulatora przeniósł się na prawdziwe tory. Damian deklaruje, że teraz interesuje go tylko i wyłącznie kariera kierowcy wyścigowego w realu, ma jednak ogromne doświadczenie, wiedzę i nadal tempo w wirtualnym świecie. Był siłą, która pozwoliła mi zrozumieć różnice sima vs real i wyjaśnił ważne aspekty, jak trenować do reala, a jak się ścigać w zawodach wirtualnych. Wspólnie pracowaliśmy na treningach online i przygotowaliśmy się do wirtualnego ścigania.
Na zaproszenie PZM i Ragnar Simulator pojechałem gościnnie w prologu pierwszych w historii polskiego motorsportu oficjalnych wirtualnych e-sportowych Mistrzostw Polski. Wyścigi zorganizowano w trzech klasach, a ja wziąłem udział w rywalizacji Lamborghini GT3. To dużo szybsze auto od mojego pucharowego Huracana Super Trofeo. Świetnie się bawiłem. Wiadomo było, że profesjonalni gracze będą mieli potężną przewagę. Polscy simracerzy to światowa czołówka, a czterech z nich jest w najlepszych profesjonalnych ekipach. Wraz z nimi na zaproszenie PZM startowali też inni kierowcy wyścigowi z „reala”. Mój start to był bardzo dobry ruch. Dużo czasu spędziłem w symulatorze. Wszedłem w tryb przygotowań jak do „normalnych” zawodów. Pracowałem nad koncentracją, wzmocnieniem odporności psychicznej i refleksem. Również rozwijałem swoją kondycję, co w czasach lockdownu było bardzo ważne. Oczywiście od simracerów dostałem potężne lanie, ale tak intensywne treningi na simie pozostały codziennością w pandemii.
Sprinterski sezon, kolejny tytuł
ŁŁ: – Po wirtualnej rywalizacji pojawiły się w końcu możliwości do jazd na torze.
MM: – W Fastline Academy byliśmy zszokowani ogromnym boomem chętnych na treningi jazdy sportowej na torach, jak tylko rząd je w maju otworzył. Nie mieliśmy wolnych terminów. Na torze mogło być maksymalnie sześć osób. Kolejne zniesienie restrykcji dało nam także możliwość rywalizacji. PZM szybko opublikował nowy kalendarz, w którym znalazły się cztery rundy. Wyścigi długodystansowe ponownie miały mieć dwie godziny, więc zdecydowaliśmy się na rywalizację tylko w sprintach. Ostatnio świetnie się w nich czuję. Wiedziałem jednak, że muszę pracować nad tempem. Sprinterski wyścig wymaga koncentracji na sto procent. Pierwszy wyścig ma 25 minut, a drugi tylko 20. Gdy popełnisz błąd nie masz szans na odrobienie strat.
Dwugodzinny wyścig dyskredytował nasze Lamborghini, które pali bardzo dużo paliwa i wolno się tankuje. Policzyliśmy, że urywając ułamki sekund, sekundę, a nawet 2-3 sekundy na okrążeniu, tracilibyśmy całą przewagę w boksach. Cała idea ścigania się traciła sens. Uznaliśmy, że sprinty będą odpowiednie w 2020 dla nas.
Już podczas pierwszych testów przed sezonem uzyskiwałem zaskakujące wyniki. Miałem dużo szybsze tempo niż na koniec zeszłego sezonu. Wydawać by się mogło, że po długim zimowym śnie, będziemy potrzebować nieco czasu na przebudzenie. Z reguły najlepsze czasy uzyskiwaliśmy na koniec roku. Pierwszy raz wirtualna rywalizacja przyniosła takie efekty. Zrozumiałem wiele nowych aspektów. Rozpoczęliśmy sezon w dobrym tempie.
ŁŁ: – Sezon był niezwykle sprinterski i trzeba było walczyć od początku do końca. Jak podsumujesz swój sportowy rok?
MM: – Wygrałem połowę wyścigów w sprintach. W pozostałych byłem drugi i raz trzeci. Przez cały sezon przewodziłem tabeli, a przed ostatnim wyścigiem miałem tak dużą przewagę, ze nie musiałem w ogóle w nim startować. Tytuł zdobyłem w przedostatnim wyścigu. Nie było jednak łatwo. Moi przeciwnicy z ubiegłych lat popracowali nad sprzętem i tempem. Byli szybsi i Porsche uzyskiwały szokująco dobre czasy. Pojawili się też nowi rywale w Radicalach. Wiadomo, że ścigamy się w swoich klasach, ale wyścig jest jeden i każdy chce jako pierwszy przekroczyć linię mety. Radicale były bardzo szybkie. Na początku sezonu było widać, że ich kierowcy uczą się auta, ale później zdecydowanie przyspieszyli. Ponadto pojawił się Maciej Błażek, który w pierwszym sezonie w swoim Porsche był bardzo szybki. Przez pierwsze weekendy cały czas widziałem go w lusterkach. Musiałem być mocno skoncentrowany. Jeden mały błąd w tak krótkim wyścigu może być kluczowy. Można później wspiąć się na czwarte, może trzecie miejsce, ale z tempem, które prezentował Maciek nie byłoby szans na pokonanie go.
Podczas kolejnego weekendu wystartował także Andrzej Lewandowski, na co dzień ścigający się w europejskiej serii Lamborghini Super Trofeo. To była jedna z najlepszych rund. Byłem dwa razy drugi. W drugim wyścigu prowadziłem przez większość dystansu, ale zrobiło się niebezpiecznie i rozsądek wziął górę. Nie było sensu ryzykować, gdy miałem ważne punkty do zdobycia, później oczywiście żałowałem :). Andrzej twierdził, że nie było łatwo na początku utrzymać tempo i musiał jechać mocno skoncentrowany, by utrzymać się za mną. Gdy przez małe błędy tracił 0,2-0,3 sekundy potrzebował 2-3 okrążeń, by to odrobić. To bardzo ważne, ponieważ Andrzej jest naprawdę szybkim zawodnikiem. W tym roku razem z Karolem Baszem zdobył mistrzostwo Lamborghini Super Trofeo w klasie Pro-Am, więc ściganie się konkurencyjnym tempem było dla mnie nagrodą.
Razem z Andrzejem zdecydowaliśmy się też na start w wyścigu długodystansowym. Wiedzieliśmy, że Radicale są niezwykle szybkie, a Porschaki ekonomiczne i nie mamy z nimi szans na tankowaniach. Chcieliśmy jednak przekonać się jak to wypadnie w rzeczywistości. Pierwsza połowa wyścigu zszokowała nas. Mieliśmy świetne tempo. Uciekł nam Radical, ale budowaliśmy przewagę nad innymi. Lider miał jednak inną strategię i szybko zjechał do boksów. Prowadziłem wyścig i pod koniec mojej zmiany miałem 22 sekundy przewagi nad drugim zawodnikiem. Wówczas na tor wyjechał Safety Car i zdecydowaliśmy się na zjazd do boksów. Przewaga wystarczyła, by wyjechać równolegle z drugą ekipą. Karty zaczął jednak rozdawać wyścigowy los. Andrzej wyjechał blisko Mateusza Lisowskiego, ale rozdzielił ich samochód bezpieczeństwa i Mateusz dołączając do kolumny za Safety Carem zyskał okrążenie. Tak czasami bywa. Co gorsze jednak w drugiej godzinie zmagań samochód bezpieczeństwa wyjeżdżał na tor cztery razy i zawsze pojawiał się w dziwnych miejscach dzieląc stawkę. Przed Andrzejem znajdowały się również wolne auta Mini i Kia. Zasady restartu są jasne i po zapaleniu się zielonego światła nie możesz wyprzedzać dopóki nie przetniesz linii startu. Zanim wyprzedzisz więc wszystkie wolne auta i wrócisz do właściwego tempa, lider ma już pół okrążenia przewagi. Ostatecznie dojechaliśmy na trzecim miejscu. Dużo się działo i pojawiło się dużo emocji oraz dyskusji, bo Andrzej miał kontakt z Radicalem, nad którym dość długo deliberowali sędziowie. Ostatecznie P3, ale najważniejsze, że zebraliśmy bardzo dobre doświadczenia endurance i wróciła ochota do startów w dłuższych wyścigach.
Do ostatniego weekendu podchodziłem z 30-punktową przewagą i wydawało się, że wszystko będzie „na luzie”. To miała być formalność, ale nic bardziej mylnego. Wiedzieliśmy, że pierwszy wyścig musi być przejechany perfekcyjnie, ponieważ na drugi zapowiadano deszcz. Lambo na mokrym jest dużo trudniejsze w prowadzeniu i wymaga zdecydowanie większego ryzyka niż Porsche w walce o dobre czasy, a i tak Porschaki są szybsze. Pierwszy wyścig był jednak wyścigiem marzeń. Dobrze pojechałem kwalifikacje i miałem pole position w klasie i trzecie pole w całej stawce. Świetnie wystartowałem i byłem tuż za Radicalami. Przejechałem kilka okrążeń na poziomie 1:31, co zazwyczaj było moim wymarzonym tempem kwalifikacyjnym. Wyprzedziłem Jacka Zielonkę w Radicalu i dojechałem do mety jako drugi pomiędzy Radicalami z szybszej klasy. Nad rywalami w klasie miałem ogromną przewagę. Tytuł przypieczętowałem w wymarzonym stylu.
Do ostatniego z kolei wyścigu w sezonie 2020 podchodziliśmy już z dużym spokojem. Kwalifikacje w deszczu nie poszły po naszej myśli. Nie mogłem dogrzać opon, również w wyścigu, a gdy tor przesychał od razu przegrzałem ogumienie. Wywalczyłem trzecie miejsce w klasie. Ten ostatni wyścig pokazał nam, że mamy jeszcze dużo do zrobienia zwłaszcza w mokrych warunkach.
Byliśmy bardzo szczęśliwi, bo skończyliśmy weekend wyścigowy zdobywając mistrzostwo Polski i to był czas na krótkie świętowanie. Jednak kolejny tydzień już po WSMP zapowiadał się deszczowy, natychmiast zdecydowaliśmy się na dwudniowe treningi na Torze Poznań w deszczu. Jeździliśmy od świtu do nocy. W czwartek tor zaczął przesychać, bez problemu jeździłem na poziomie 1:31. Postanowiłem się spiąć i powalczyć o złamanie legendarnego 1:30. I to był ten dzień. Długo nie mogłem dogrzać przednich opon. Optymalne temperatury uzyskuje się z reguły pod koniec drugiego okrążenia i mamy kolejne dwa na walkę o jak najlepszy czas. Ja swój czas uzyskałem na szóstym. Przód cały czas odjeżdżał mi, ale gdy złapał, zrobiłem to moje złote okrążenie marzeń. Przejechałem okrążenie w czasie 1:29,950. Mocnym akcentem zamknąłem sezon 2020.
Kask nie idzie jednak na hak, a wyścigówka nie będzie czekać pod pokrowcem. Szykujemy się na kolejne testy. Musimy cały czas trenować głównie w mokrych i zimnych warunkach. Szykujemy się też, by wystartować za granicą. Mamy na celowniku ostatnią rundę Lamborghini Super Trofeo na torze Paul Ricard, później zimą starty w Emiratach i powrót do Dubaju i Adu Zabi.
W sezonie 2020 już trzeci rok z rzędu pracuję z Arturem Janoszem. W zeszłym roku dzielił też ze mną wyścigówkę w długodystansowej rywalizacji i jako załoga zdobyliśmy tytuł mistrzowski. W tym roku pomaga mi na testach i opiekuje się mną podczas wyścigów. Świetnie dogadujemy się. Sam będąc kierowcą fabrycznym Lamborghini potrafi uzyskać kosmiczne czasy okrążeń i nie potrzebuje na to dużo czasu. Staram się go gonić, ale na teraz udało się tylko znacznie zmniejszyć różnicę.
Tor Poznań – mekka polskich wyścigów
ŁŁ: – W ostatnich latach koncentrowałeś się na startach w mistrzostwach Polski. Nie czujesz pewnego niesmaku, że walczycie tylko na tym obiekcie. Tor Poznań ma przed Tobą jeszcze jakieś tajemnice?
MM: – Okazuje się, że ma mnóstwo tajemnic. Można budować tempo i cały czas się go uczę. Władze toru zrobiły nam prezent poszerzając wyjścia z niektórych zakrętów i jest szybciej, ale też inaczej. Musimy uczyć się torowych trików od nowa. Zawodnicy kochają Tor Poznań, mimo że narzekamy na infrastrukturę. To nie jest wygląd XXI wieku. Nitka toru daje jednak zawodnikom nadal spore wyzwania i nieprawdopodobne emocje. Zakręty są różne. Tor jest wymagający i kochamy go. Gdy rozmawiałem z zawodnikami z Europy, to są pod jego wrażeniem. Całe nasze zaplecze i tak budujemy w boksach, żyjemy więc trochę w swoim świecie, więc nie narzekamy na infrastrukturę. Dużym ułatwieniem od kilku lat jest, że minimum cztery weekendy wyścigowe w Poznaniu nie zabierają potężnej ilości czasu na podróże, zwłaszcza w tak trudnym biznesowo czasie jakim jest pandemia. Oczywiście chciałbym ścigać się za granicą, ale obiekty na których PZM organizuje zagraniczne rundy WSMP muszą mieć odpowiedni standard bezpieczeństwa. W poprzednich dwóch latach PZM organizował zawody za wschodnią granicą. Nie jeździłem na te rundy, ponieważ gdy na liście startowej pojawiało się moje Porsche GT3, to sami organizatorzy dzwonili i pytali czy na pewno chcę przyjechać, ponieważ jest tak dziurawo, że tak szybkie i tak nisko zawieszone samochody mogą ulec uszkodzeniu, a dodatkowo często są niemalże „wystrzeliwane” w powietrze na nierównościach toru. Trudno było więc ryzykować. Dwa lata temu było to ogromne ryzyko, bo brakowałoby mi punktów, ale moi rywale nie ukończyli tej zagranicznych rywalizacji. Przewaga punktowa została i praktycznie wiedziałem, że formalnością będzie zamknięcie sezonu. Zupełnie inaczej wygląda sprawa startów na torach zagranicznych, gdybyśmy jechali na południe: Brno, Hungaroring, Most, Slovakiaring, Red Bull Ring. To kierunki, gdzie ściga się cały świat z najszybszymi seriami aż do F1 włącznie. Tam możemy się ścigać, uczyć nowoczesnych torów, a nie tylko walczyć o przetrwanie.
ŁŁ: – W Polsce obecnie mamy jeden tor na którym możemy organizować zawody pewnej rangi. Czy masz może sposób, jak rozwiązać problem kultury motoryzacyjnej w Polsce, by tych obiektów powstawało więcej i by motorsport nie był tak niewdzięczny jak jest obecnie?
MM: – Media pewnie jeszcze długo będą uczyły się odróżniać kierowcę rajdowego od wyścigowego, ale ostatnio już jest dużo lepiej. Wydaje się jednak, że dość szybo teraz rośnie świadomość społeczeństwa. Ludzie zauważają jak atrakcyjny i ważny jest sport motorowy. Widzę to na torze, nie tylko po liczbie fanów i kibiców w poprzednim sezonie, ale także w rozmowach z partnerami i sponsorami. Wykorzystujemy wiedzę zawodników w organizacji szkoleń dla między innymi ich klientów, partnerów biznesowych czy pracowników. Dlatego w 2017 roku powstało Fastline Racing Academy. Jeszcze w zeszłym roku trenowaliśmy jedynie z pasjonatami i wąską grupą zainteresowanych. Teraz mamy ogromny boom, zgłaszają się do nas pasjonaci, ale też znani ludzie z mediów społecznościowych oraz osoby, które znajdują nas po prostu w wyszukiwarce internetowej.
W tym sezonie WSMP media były niezwykle mocno zaangażowane. Poza relacjami w Motowizji, po raz pierwszy o moich startach relację zrobił łódzki oddział TVP. Głośno mówię o tym, że jestem Łodzianinem. Do tej pory zauważali głównie Mikołaja Marczyka. Wiadomo, że rajdy są bardziej popularne od wyścigów, ale tym roku zostałem wyróżniony ciekawym materiałem jako łódzki wyścigowy Mistrz Polski. Pokazuje to, że media są coraz bardziej zainteresowane. Są tam, gdzie jest rosnące czytelnictwo lub oglądalność, więc mam nadzieję, że teraz to ten moment.
Rośnie też świadomość biznesowa. Mamy Silesia Ring, który wygląda na to, że okazał się sukcesem finansowym. Ruch jest duży, w sezonie nie łatwo o rezerwację. Trzeba tam jeszcze wykonać trochę pracy, by móc organizować zawody. Obiekt jest świetny do treningów, testów i imprez, ale ma kilka miejsc, które byłyby niebezpieczne w czasie zawodów, gdy wjedzie w nie grupa walczących samochodów. Słyszałem też oczywiście o innych inicjatywach biznesmenów i pasjonatów, którzy chcą stworzyć 2-3 obiekty. Sam planuję dołożyć do tego swoją cegiełkę, ale na dziś szczegóły są jeszcze tajemnicą.
Powrót na międzynarodową arenę?
ŁŁ: – Wielokrotnie rywalizowałeś w międzynarodowych seriach, ale ostatnie sezony spędziłeś w kraju. Nie ciągnie cię, by wrócić na większą arenę?
MM: – Zdecydowanie tak. Na koniec sezonu przeprowadziliśmy wiele rozmów i podpytywałem rywali, jak wyglądają inne zagraniczne serie od zaplecza. Inaczej widzimy je w mediach. Trzeba wystartować, by poznać zwyczaje, pewne triki torów i samochodów oraz zaułki regulaminów. Warto też poznać stawkę. Zawsze świetnie czułem się w monomarkowych pucharach. Jeździłem Fiatami 126p w klasach markowych WSMP, Pucharze Cinquecento oraz w Porsche 911 w GT3 Cup Central Europe Challenge. Ale na dziś sercem jestem przy Lamborghini Super Trofeo i tej właśnie serii wyścigów pucharowych. Poznałem już dobrze samochód, chociaż początki nie były łatwe. Ogromną barierą jest jednak logistyka i zdecydowanie większe wymagania czasowe. Ciężarówka z wyścigówkami musi pokonać tysiące kilometrów. Trzeba poświęcić czas na podróże i aklimatyzację, co w naturalny sposób ogranicza dni, które można spędzić na torze. Nie wszędzie można jechać testy, wiec pierwsze sezony będą bardzo wymagające. Kierowcy, którzy startują w międzynarodowych seriach są w nich obecni od kilku lat. Ja pojawię się tam jako nowicjusz. Przede mną ogromne wyzwania, ale lubię je i zawsze szukamy czegoś nowego. W zespole mamy dobry system pracy i uczenia się. Z przyjemnością znowu posmakuję zagranicznej rywalizacji.
ŁŁ: – Masz już jakieś wstępne plany dotyczące występów w przyszłym roku, czy dopiero po listopadowym starcie podejmiesz decyzję?
MM: – Na pewno listopadowy start da nam kilka odpowiedzi. Tor Paul Ricard jest dla mnie nowy i przejechałem już kilkaset okrążeń w symulatorze. Dużym zagrożeniem nadal jest pandemia. Chcemy przeznaczyć poniedziałek i wtorek na testy, a od czwartku zacząć rywalizację.
Mamy też plany na styczeń. Marzyłem, by wrócić do Dubaju na 24-godzinny wyścig. Już pięć razy startowałem w nim. Plan zakłada ponowny występ. W tym samym tygodniu jest też 6-godzinny wyścig w Abu Zabi. To jednak znaki zapytania, bo kraje te zamykają się przed przybyszami i zawody mogą się nie odbyć. Tyle rąbka tajemnicy mogę uchylić. Na tym etapie plany na sezon 2021 są jeszcze nie do końca skrystalizowane i oczywiście strategicznie tajne :).
Sport – towarzysz na całe życie
ŁŁ: – Startujesz w wyścigach od wielu lat i masz ogromne doświadczenie. Nie czujesz powoli, że chciałbyś zostać kierowcą dżentelmenem, który ze startów czerpie tylko frajdę niż bić się o każdy ułamek sekundy. Może jednak cały czas jest w Tobie sportowa złość, która mówi, że masz być najlepszy.
MM: – Jeszcze długo nie nastąpi ten moment, gdy będę chciał rozkoszować się samą jazdą. Wyścigi to dyscyplina, którą kocham. Od dziecka rywalizuję na różnych arenach sportowych. Miałem długą karierę koszykarską, sporo drużynowych tytułów i to dzięki niej sporo kluczowych rzeczy w moim życiu się poukładało. Startowałem też jako alpejczyk zdobywając tytuły. Byłem mistrzem i wicemistrzem Polski amatorów na snowboardzie. Było sporo dyscyplin, w których startowałem i często się przeplatały. Nie ma znaczenia, czy ścigasz się na nartach, snowboardzie czy samochodem. To ten sam cykl przygotowania psychicznego i fizycznego, a na koniec masz zadanie do zrealizowania. Na snowboardzie musisz odepchnąć się od bramki startowej i pojechać optymalną linią jazdy. Tak samo w aucie. Dobre kwalifikacje, dobry start i walka o każdy metr toru. Musisz wstrzelić się w zielone światło i pojechać najlepiej jak potrafisz. Rywalizacja będzie towarzyszyła mi do końca życia. Przyjemność z jazdy supersamochodami czerpię dojeżdżając nimi na treningi i wyścigi, no i oczywiście dzieląc się za ich kierownicami wiedzą i doświadczeniem na treningach jazdy sportowej w mojej szkole wyścigowej Fastline Racing Academy.
ŁŁ: – Czy istnieje coś poza motoryzacją w Twoim wymarzonym świecie. Czy wyścigi to miłość Twojego życia?
MM: – To zdecydowanie miłość i pasja. Ścigam się na takim poziomie na jakim potrafię. Ponad nami jest cały świat profesjonalnych kierowców, którzy mają nieprawdopodobne tempo i kariery. My jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dobrze równoważę to z życiem zawodowym i rodzinnym. Czuję, że moi kochani wspierają mnie i widzą, ile dają mi mocy i motywacji na co dzień. Mamy jednak też „święty” czas dla tylko siebie.
Na pewno ważnym obszarem mojego życia jest biznes. Nie ścigałbym się, gdybym nie był w stanie zdyskontować wyścigów w biznesie. Prowadzę agencję reklamową i eventową, od lat organizujemy imprezy dla setek i tysięcy ludzi. Teraz imprezy oczywiście są zaparkowane i nie wiadomo na jak długo, wiec koncentrujemy się na działaniach online. Bardzo sprawnie działamy w mediach społecznościowych, które od kilku lat są dynamicznie rosnącą platformą reklamową. Istotna część biznesu są też wydarzenia i mediów i klientów VIP, a te się nadal odbywają, teraz z zachowaniem restrykcji i zaleceń pandemicznych. Gdybym nie ścigał się, nie organizowałbym takich wydarzeń i na odwrót. To dobra symbioza, która działa. W Fastline Racing Academy mamy sporą już flotę w części wykorzystywaną na treningach typu sport driving experience, która na co dzień pracuje w naszej wypożyczalni Fastline Supercars. Wykorzystujemy ją też organizując roadtoury klasy premium Fastline Supertrips supersamochodami po Europie, a ostatnio coraz modniejsze są te u nas, w Polsce. Każdy obszar działania wspiera kolejny.
ŁŁ: – Powoli zapadamy w zimowy sen i będziemy czekać na kolejny sezon. Kierowcy wyścigowi to jednak sportowcy z krwi i kości. Korzystasz z usług trenera personalnego, by idealnie przygotować się zimą, czy sam tworzysz programy treningowe?
MM: – Korzystam z usług trenera personalnego od jakiegoś czasu. Koncentruję się z nim na partiach mięśni, których nie rozwinąłem do tej pory, czyli krótko mówiąc na „górze”. Przez całe życie biegałem, grałem w koszykówkę i jeździłem na snowboardzie, więc sporty aerobowe i aktywności sportowe są mi bliskie. Mieszkam na wsi, więc mam frajdę, że mogę pobiegać po polach i lasach za ogrodzeniem domu. Jeżdżę dużo na rowerze MTB. Jeśli tylko dobrze zorganizuję sobie dzień pracy trenuję codziennie, czasami udaje się nawet dwa razy dziennie. Od zawsze więc miałem mocne nogi, ale żeby rozwinąć pozostałe partie mięśni zacząłem pracować z trenerem. Miałem zajęcia na siłowni, a teraz w pandemii ćwiczę w domu, zwykle w ogrodzie. Trener wyznacza wysoki poziom. Ma doświadczenie z zawodnikami motorsportowymi, np. trenuje Krzyśka Jarmuża, który na Dakarze startuje motocyklem.
Dziecięce fantazje, marzenia, bohaterowie
ŁŁ: – Co musi zrobić do końca życia Mariusz Miękoś, by mógł powiedzieć, że zrobił wszystko.
MM: – Marzeniem od dziecka był oczywiście start w Rajdzie Monte Carlo i 24-godzinnym wyścigu Le Mans. Rajd wymieniłem jako pierwszy, ponieważ dzięki tej dyscyplinie zrodziły się moje chłopięce marzenia. Do dziś mogę znaleźć stare zeszyty do których wklejałem wycięte rajdowe Fiaty Abarthy. Kibicowałem Markku Alenowi. Dużo później pojawiła się u mnie świadomość, jak interesujące mogą być wyścigi. A wyścig 24h Le Mans to korona wyścigów. Żeby wystartować w Le Mans musiałbym wykonać ogromną pracę i pojechać jako dżentelmen w zespole GT. Rajd Monte Carlo to inna dyscyplina, ale edycję historyczną na pewno kiedyś zaliczę.
ŁŁ: – Kto jest Twoim rajdowym i wyścigowym idolem?
MM: – Markku Alen. Co do kierowcy wyścigowego, trudno mi wybrać. Teraz znam ich zdecydowanie lepiej i miałem okazję poznać tyle osobowości i legend, więc chyba powiem, że bohaterowie wyścigów 24h Le Mans. Są najbliżej mojego serca. Ale wcześniej był nim zdecydowanie Michael Schumacher. Taki mój wzór – gość poukładany na torze i w życiu – w biznesie i w rodzinie.
ŁŁ: – Rozumiem, że Markku Alen wziął się z dziecięcych marzeń?
MM: – Tak dokładnie. Rajdów spróbowałem na początku kariery, później zakochałem się w wyścigach. Ale „na kolce” jeździmy z Michałem Kościuszko co roku poślizgać się po zamarzniętych jeziorach w Laponii u Mistrza Świata Juhy Kankunnena. Fastline Ice Driving Experience to stała pozycja w naszej ofercie, a w tym roku mieliśmy okazję trenować z młodym pokoleniem światowych rajdowych legend – Maxem Vatanenem, synem Ariego i Antonem Alenem – synem właśnie Markku Alena. Dzień później samego Markku poznałem na jednej z kolacji w lapońskiej restauracji. Okazuje się, że ścieżki motorsportowych dusz przecinają się w nieoczekiwanych momentach.