O bolączkach samochodów elektrycznych mógłbym pisać naprawdę bardzo, bardzo długo. W dużej mierze samochody te są niepraktyczne. Mają konkretny, ograniczony i w większości niewielki zasięg, a rozładowana bateria oznacza spore problemy. Tutaj kwestią nie jest zatrzymanie się na 2 minuty, aby dotankować auto. Tu trzeba stanąć przy ładowarce. I czekać, czekać… czekać jeszcze dłużej. Spędzać tam czas, którego nikt w tych czasach nie posiada.
„Interia” opisuje jeden z testów przeprowadzonych przez włoski InsideEVs. Chodziło o to, aby wysłać te samochody na autostradę i sprawdzić, jaki realny zasięg posiadają w takich warunkach. Bo oczywiście producenci twierdzą, że zasięg już nie jest problemem. Według producentów samochody jadą spokojnie tyle kilometrów ile oni podają. No cóż. Nie do końca bym się z tym zgodził.
Włosi zrobili prosty test – samochody po prostu miały jechać po autostradzie z prędkością 130 km/h. Temperatura była bardzo korzystna, bo oscylowała między 11 a 14 stopniami Celsjusza. Jakie były wyniki tego testu? Krótko mówiąc, fatalne. W jednym z przypadków samochód z sugerowanym przez producenta zasięgiem 673 kilometrów przejechał ich zaledwie… 394. Jak zauważa „Interia”, to różnica aż 41%.
Zasięg wyparował?
Piękna pogoda, dobre warunki, brak opadów, zwykła spokojna jazda po autostradzie i nagle samochody tracą 30-40% zasięgu. Przecież to jest niedorzeczne. Samochód, który poradził sobie z tym testem zdecydowanie najlepiej i tak stracił 25% sugerowanego zasięgu. Tam gdzie miało być ponad 600, nagle robiło się 400 kilometrów.
Na stronie jednego z producentów samochodów elektrycznych dostępny jest kalkulator. Maksymalny zasięg auta to podobno 396 km. Kalkulator sugeruje, że samochód ma zasięg nawet 409 kilometrów. Oczywiście przy jeździe 30 km/h w temperaturze 20 stopni, z wyłączoną klimatyzacją i w trybie eco. Gorzej, kiedy jedziemy prędkością autostradową, czyli 130 km/h, za oknem jest -5 stopni i mamy włączone ogrzewanie. Wtedy kalkulator nie podaje już 400 kilometrów… a zaledwie 161.
Przykładowa podróż…
A teraz… niech ktoś z was sobie wyobrazi jazdę takim samochodem nad morze, np. w ferie zimowe. Na przykład z Katowic, do Gdańska. Załóżmy, że remont autostrady A1 jest już skończony. Nieco ponad 500 kilometrów spokojnej jazdy 130 km/h. Nawet zakładając, że wyjedziemy z domu z samochodem naładowanym do 100%, będziemy musieli zatrzymywać się na ładowanie aż trzy razy. Korzystając z tego samego kalkulatora wiemy, że od 0 do 100% samochód ładuje się na najszybszej możliwej ładowarce w półtorej godziny. Oznacza to, że do samej trasy, która zajmowałaby jakieś 4,5 godziny, dokładamy jeszcze kolejne 4,5 godziny ładowania auta!
A nie daj boże, żeby akurat było jeszcze zimniej, albo ktoś jechałby szybciej i bardziej dynamicznie. Co wtedy? Zasięg nagle spadnie do 120 kilometrów i żeby w ogóle dojechać do tego Gdańska trzeba będzie się po drodze zatrzymać cztery razy na ładowanie? To już 6 godzin bezsensownego postoju. Przecież to nie ma żadnego sensu.