Porsche najlepiej otwiera sezon Formuły E
Uważam, że warto poświęcić chwilę temu, jak wyglądają obecnie kwalifikacje w Formule E. Wydaje mi się to bardzo ciekawym rozwiązaniem, które budzi spore emocje. Kto wie, być może jest to nawet bardziej interesujące rozwiązanie, niż zwykła czasówka. Tutaj kwalifikacje rozpoczynają się od fazy grupowej. Stawka podzielona jest na dwie grupy i każda ma 10 minut na to, aby zawodnicy przejechali okrążenie toru w jak najlepszym czasie. Po upływie 10 minut wyłanianych jest 8 najlepszych kierowców fazy grupowej i rozpoczyna się faza play-off.
W Meksyku na fazie ćwierćfinałów odpadli Robin Frijns, Stoffel Vandoorne, Jake Hughes i Maximilian Gunther. W pierwszym półfinale Pascal Wehrlein pokonał Nicka Cassidy o zaledwie 0,134 s. Natomiast w drugim Sebastien Buemi okazał się lepszym od Mitcha Evansa, więc obu Nowozelandczyków odpadło właśnie na etapie półfinałów. W finale zmierzyli się Wehrlein i Buemi i to ten pierwszy, kierowca Porsche, okazał się lepszym. Kierowca Porsche wykręcił czas na poziomie 1:13.298. Podoba mi się ten format. Jeszcze lepiej by było, gdyby w tych pojedynkach fazy play-off zawodnicy ustawiali się na prostej startowej na linii startu i ruszali w 1-okrążeniowy wyścig między sobą. Kto pierwszy jest na mecie, przechodzi dalej. To byłoby kapitalne widowisko. Ale te pojedynki to fajna sprawa, na pewno tak!
A co stało się później?
Wyścig w Meksyku był interesujący tak naprawdę gdzieś do 9. okrążenia. Z tym, że interesujący to i tak wyrażenie nieco na wyrost. Prawda jest taka, że jedynym, co było w nim interesującego, to błędy zawodników i rodzące się dzięki nim kraksy, w których ucierpieli chociażby Antonio Felix da Costa, Robin Frijns oraz Lucas di Grassi. Tych panów nie widzieliśmy na mecie wyścigu, zresztą tak samo jak Sergio Sette Camary, który ostatecznie do wyścigu nawet nie wystartował. Walka na torze?
No cóż… takiej walki na torze po prostu zwyczajnie nie było. Nawet komentujący E-Prix Meksyku Grzegorz Gac w pewnym momencie stwierdził, że od czasu wypadku na 9. okrążeniu w tym wyścigu nic się nie dzieje. Ot tak, zawodnicy jechali jeden za drugim do mety. Wyglądało to trochę tak, jakby każdemu z nich odpowiadała aktualnie zajmowana pozycja. A może kwestia w tym, że nikt nie chciał szaleńczo atakować przez kilka kolejnych okrążeń, aby starczyło mu baterii do tego, aby dojechać w ogóle do mety? No tak – to jeszcze „insza inszość”.
Jak wystartował, tak dojechał
Pascal Wehrlein tak naprawdę nie był zagrożony w tym wyścigu nawet przez moment. Kierowca Porsche wystartował z pole position, od razu odjechał od rywali… no i dojechał 50 minut później do mety jako zwycięzca. Nie był w tym czasie zbytnio przez nikogo nękany. Mógł skupić się wyłącznie na sobie i na tym, aby płynnie i czysto pokonywać kolejne zakręty. Drugie miejsce zajął startujący z pierwszego rzędu Sebastien Buemi. Dalej znaleźli się Nick Cassidy, Maximilian Gunther i Mitch Evans. Przetasowań w czołówce jak sami widzicie zbyt wielu nie było.
Przed weekendem stwierdziłem, że warto dać Formule E szansę. Chociażby dlatego, że żadna inna seria wyścigowa jeszcze nie wystartowała. No tak – i to chyba jedyny powód ku temu, aby oglądać FE. Wyścig w Meksyku nie zachęcił. Jeśli ktoś po raz pierwszy oglądał w sobotę tę serię, to raczej do niej nie wróci. Ja osobiście wrócę. Kolejne dwie rundy odbędą się w Arabii Saudyjskiej w dniach 25-27 stycznia. To wciąż na długo przed rozpoczęciem sezonu Formuły 1, czy WEC, więc… Dam Formule E jeszcze jedną szanse, bo przecież nic innego i tak jeszcze nie „jedzie”.