Polacy na mecie East African Safari Classic Rally
East African Safari Classic Rally to wyjątkowa impreza. W pewnym sensie można by ją porównać do Rajdu Dakar poprzez jej maratoński charakter. Natomiast nie byłoby to do końca miarodajne. Impreza w Kenii nawiązuje do tego, jak rajdy samochodowe wyglądały kiedyś. Startują w niej historyczne samochody rajdowe, a nie terenowe. Etapy podzielone są na odcinki specjalne. Fakt faktem, że East African Safari Classic Rally trwa dziewięć dni a zawodnicy rywalizują łącznie na ponad 1568 kilometrach odcinków specjalnych.
Każdego dnia na zawodników czekały dwa, lub trzy odcinki specjalne. Chociaż wyrażenie odcinek specjalny zazwyczaj kojarzy się nam z czymś zupełnie innym. Z trasą o długości 10, 20, maksymalnie 30 kilometrów. Tutaj bardzo często długość odcinków specjalnych przekraczała 60, czy 70 kilometrów. Próba Sokoke – Samburu liczyła 120 kilometrów rywalizacji, Teita Farm – Taita Sanctuary aż 138… Jej przejechanie zajęło najlepszej załodze 1 godzinę i 18 minut. W pełnej prędkości!
Sukcesem jest meta!
Ostatecznie wygrała włoska załoga Eugenio Amos i Paolo Ceci. Drugie miejsce zajęli Baldev Chager i Gareth Dawe, zaś trzecie Kris Rosenberger i Nicola Januschke-Bleicher. Druga załoga straciła do zwycięzców prawie 11 minut, zaś trzecia ponad 29 minut. Właśnie tego typu jest to rajd. Czwarte miejsce zajęli Bonamy Grimes i Martin Rowe ze stratą ponad 50 minut. Wszystkie cztery wymienione wyżej załogi korzystały z Porsche 911. Piąte miejsce w Datsunie 280Z zajęli Ian Duncan i Jaspal Matharu ze stratą prawie półtora godziny.
W tego typu rajdach meta często ma większą wartość, niż walka o konkretne lokaty. I metę udało się osiągnąć dwóm polskim załogom. Paweł Molgo i Maciej Marton startujący Porsche 911 zajęli 19. miejsce. Jakub Grochola i Michał Jucewicz startujący Oplem Mantą 400 zajęli z kolei miejsce 49. Warto dodać, że załoga Molgo / Marton złapała 2 godziny kary. Gdyby odjąć od ich wyniku ten czas, Polacy uplasowaliby się w pierwszej dziesiątce tego niezwykle trudnego, wymagającego rajdu.
Nigdy więcej?
Paweł Molgo: – Dałem z siebie wszystko, a rajd kończyłem już na absolutnych oparach! Nigdy, w całej mojej rajdowej karierze, nie dostałem tak mocno w kość jak tutaj. Samochód również przeszedł gehennę, a nasz końcowy sukces – bo za taki uznaję osiągnięcie mety, w dodatku w czołowej dwudziestce zawodników – nie byłby możliwy, gdyby nie ciężka i ofiarna praca całego zespołu serwisowego Moonsport, dyrygowanego przez mojego nieocenionego pilota Maćka Martona.
Paweł Molgo: – Chcieliśmy pokazać się z jak najlepszej strony i przy okazji czerpać z tego jak najwięcej przyjemności. Mimo trudnych warunków jechało nam się koncertowo, momentami z prędkością 170 km/h. Na kolejnym oesie dopadł mnie kryzys, chwilami myślałem, że zemdleję (w małej kabinie naszego Porsche przypominającej puszkę bez klimatyzacji i z minimalną wentylacją nie było czym oddychać) i choć jechaliśmy szybko, cały czas zadawałem Maćkowi pytanie: „ile jeszcze do mety”. Wreszcie stanęliśmy na starcie ostatniego odcinka. Na świętowanie nie było jednak miejsca, bo z nieba lunęło i choć zrobiło się chłodniej, kolejne 46 kilometrów pokonaliśmy w strugach deszczu, tańcząc na błocie i obijając się na dziurach. Do mety dotarliśmy potwornie wykończeni, a w głowie kołatała mi się myśl „nigdy więcej”!