Hamilton wciąż jest najlepszym kierowcą na gridzie F1?
Spośród 22 wyścigów rozegranych w sezonie 2023 Red Bull wygrał aż 21. Nie da się dyskutować z faktami. Zespół z Milton Keynes stworzył prawdziwego potwora. Bolid, z którym nie da się rywalizować na normalnych zasadach. Sam bolid to oczywiście nie wszystko, co dosadnie udowodnili w tym sezonie Max Verstappen i Sergio Perez. Holender wygrał 19 wyścigów, a Meksykanin tylko 2. Oczywiście – Red Bull zdominował ten sezon. Verstappen się bawił, a Perez dowoził duże punkty zawsze wtedy, kiedy akurat nie popełnił jakiegoś głupiego błędu.
Wiele osób pewnie zastanawia się, co by było gdyby… Co by było, gdyby Red Bulla nie było w tegorocznej stawce mistrzostw świata? Jedno jest oczywiste – Formuła 1 byłaby nieporównywalnie ciekawsza. Dominacja Verstappena i Red Bulla jest dramatycznie nudna dla postronnych kibiców. Nie widzą sensu w odpalaniu transmisji, skoro nic się nie dzieje na ekranie. Nie ma walki, zawsze jest ten sam zwycięzca – trochę bez sensu. Bez Red Bulla sytuacja drastycznie by się zmieniła. Nagle mogłoby się okazać, że mamy wprost kapitalną ucztę co wyścig.
Co by było, gdyby?
Co by się stało, gdyby nagle kierowcy Red Bulla zniknęli z gridu? Gdyby w ogóle nie uwzględniać ich w wynikach. Gdyby nie zdobywali punktów, ani nie odbierali ich innym? Mielibyśmy aż cztery zespoły regularnie walczące o zwycięstwa w wyścigach. Razem z piątym Alpine, które też miałoby szanse na swoje zwycięstwa i meldowałoby się na podium. Cztery równe zespoły z realnymi szansami na zwycięstwo w każdym wyścigu. Rozumiecie to? Ferrari, McLaren, Aston Martin i Mercedes toczące walkę koło w koło podczas każdego weekendu.
Zakładając, że Red Bull nie istnieje, mistrzostwo świata zdobyłby Lewis Hamilton z dorobkiem 341 punktów. Za nim stoczyłaby się niesamowita walka o wicemistrzostwo. Zwycięsko wyszedłby z niej Charles Leclerc, który zgromadziłby 292 punkty. Z dorobkiem 291 punktów sezon zakończyłby Lando Norris, zaś na 289 oczkach swój licznik zatrzymałby Fernando Alonso. Tuż za nimi z 286 punktami pierwszą piątkę skompletowałby Carlos Sainz. W pierwszej czwórce sezonu mielibyśmy przedstawicieli czterech różnych zespołów. Czterech kierowców w Abu Zabi walczyłoby o tytuł wicemistrzowski.
Forza Ferrari!
Co wydarzyłoby się w klasyfikacji konstruktorów? O pierwsze miejsce w ostatnim wyścigu sezonu walczyliby przedstawiciele Ferrari oraz Mercedesa. Ach – jak to w ogóle brzmi… I rzutem na taśmę po kapitalnym wyścigu Charlesa Leclerca z tytułem sezon zakończyłoby Ferrari, pokonując Mercedesa o zaledwie 5 punktów! Bój o trzecie miejsce w finale sezonu stoczyliby McLaren i Aston Martin. Ostatecznie to McLaren zająłby miejsce na podium, pokonując rywala o 16 punktów.
Aż trzech kierowców wygrałoby w tym sezonie po 5 wyścigów – byliby to Fernando Alonso, Lando Norris i Charles Leclerc. 4 razy wygrałby Lewis Hamilton, 2 Carlos Sainz, zaś 1 raz Oscar Piastri. Oznaczałoby to, że Ferrari wygrałoby łącznie 7 wyścigów, McLaren 6, Aston Martin 5 a Mercedes 4. Co ciekawe – nawet pomimo nieobecności Red Bulla żadnego zwycięstwa nie wywalczyłby ani George Russell, ani Lance Stroll. O ile w przypadku tego drugiego to raczej oczywiste, tak w przypadku Russella to jednak trochę dziwi. Natomiast takie są fakty. Russell ma za sobą fatalny sezon i zaledwie dwa miejsca na podium…
Hamilton najlepszy i regularny. Ale te finisze…
Przede wszystkim niemal każdy wyścig byłby o wiele bardziej wyrównany. Bez ogromnej przewagi budowanej stopniowo od pierwszego do ostatniego okrążenia. Nikt nie zdołałby w ten sposób odjeżdżać, bo osiągi McLarena, Mercedesa, Ferrari i Astona Martina były podobne. W zależności od fazy sezonu jedni radzili sobie lepiej, drudzy gorzej. Wielokrotnie różnice na mecie między pierwszą dwójką, czy trójką, byłyby mniejsze, niż 10 sekund.
Podczas Grand Prix Azerbejdżanu Leclerc pokonałby ostatecznie Alonso o 0,8 s po szaleńczym wyścigu do mety. W Wielkiej Brytanii walkę o zwycięstwo stoczyliby na swojej ziemi Norris i Hamilton – ten pierwszy wygrałby o 3 sekundy. We Włoszech doszłoby do niewiarygodnego pojedynku Sainza i Leclerca. W królestwie Ferrari Hiszpan wygrałby o nieco ponad 0,2 s. W Katarze Piastri i Norris walczyliby o zwycięstwo do samego końca. O nieco ponad sekundę wyścig wygrałby Australijczyk. To tylko kilka przykładów tego, co mogłoby się stać, gdyby nie Red Bull… Ale nie zapominajmy o tym – Red Bull jest i ma się świetnie. Dlatego cały ten artykuł to nic innego jak zabawa w „co by było, gdyby”…