Punkty w F1. Dlaczego nie przyznawać ich wszystkim?
Jaki jest idealny system punktacji? Coś takiego nie występuje. W różnych cyklach temat ten jest rozwiązany na różne sposoby. Każdy ma swoje wady i zalety. Wszędzie premiowane jest coś innego. W F1 punkty otrzymuje 10 najlepszych kierowców (w wyścigu głównym). To rodzi w mojej głowie pewne pytania. Jest kilka grup kibiców. Jedni powiedzą, że tak jest dobrze. Drudzy, że 10 kierowców to i tak za dużo, bo na przykład kiedyś punktowała najlepsza 8. Jeszcze inni stwierdzą, że być może punkty powinni otrzymywać wszyscy?
Zdobycie punktów w Formule 1 zawsze traktowane było jako pewna nobilitacja. Punkty to coś, na co trzeba sobie zasłużyć. Trzeba mieć znakomity weekend, dobrze ustawić bolid, zaliczyć dobre kwalifikacje a później walczyć w wyścigu i pokonać minimum 10 rywali. Jeśli to wszystko ci się uda, zdobędziesz punkty. Zarówno dla siebie, jak i dla zespołu. No tak – rozumiem taki punkt widzenia, rozumiem ten system. Punkty jako nagroda. Jako coś, na co trzeba sobie zasłużyć. Jako wyróżnienie. Ma to oczywiście swoje plusy, ale ma też minusy.
Punktować mogą wszyscy?
Wprowadza to pewną komplikację. Aktualnie w Formule 1 dominuje Red Bull. Za nim w grupie pościgowej są Ferrari, Mercedes, McLaren i Aston Martin. Pięć zespołów czołówki, dziesięciu zawodników. I już. Teoretycznie punkty są zabetonowane. W dwóch wyścigach nowego sezonu tylko jeden zawodnik spoza tego grona wywalczył punkt. Był nim Nico Hulkenberg z Haasa, który skorzystał na tym, że z wyścigu o Grand Prix Arabii Saudyjskiej wypadł Lance Stroll (Aston Martin). W teorii pięć pozostałych zespołów może w ogóle się nie pojawiać na wyścigach, bo teoretycznie – podkreślam, teoretycznie – nie mają żadnych szans na punkty. Czy będą się ścigać, czy też nie.
Mamy taką sytuację, że nie ma to żadnego znaczenia, czy zawodnik zakończy na miejscu 11., 15., czy 20. Nie ma znaczenia, czy zakończy wyścig pokonując po pięknej walce kilku rywali, czy skończy w ścianie na pierwszym okrążeniu. Przykładowy Alex Albon miał w Arabii Saudyjskiej dobry weekend. Wyścig zakończył na 11. miejscu i zdeklasował rywali z Alpine, RB, czy Saubera. Pokonał swojego zespołowego kolegę oraz jednego z przedstawicieli Haasa. No i co z tego? Dla Formuły 1 jego wyścig wyceniony jest tak samo, jak wyścig Pierre’a Gaslyego, który się wycofał po pierwszym okrążeniu z problemami technicznymi i Lance’a Strolla, który uderzył w ścianę. Wyceniony jest na równie 0. Po co druga połowa tabeli ma ze sobą walczyć, jeśli to nic nie zmienia? Nikt nie zdobędzie punktów. Nie ma znaczenia, czy ktoś będzie 11., czy 20…
Jak to rozwiązać?
Amerykanie oczywiście już dawno temu to rozwiązali. Zarówno w NASCAR, jak i w IndyCar, punkty otrzymują wszyscy. Po prostu – w zależności od pozycji. Ten, który będzie 11., zdobędzie więcej punktów od tego, który był 15. Ten, który był 17., dostanie więcej punktów od tego, który był 20. I tak dalej. Mam wrażenie, że to o wiele bardziej miarodajny system. Realnie pokazuje kto jest lepszy, a kto jest gorszy. Jasne, nie istnieje tu ten tradycyjny system, w którym na punkty trzeba sobie zasłużyć, bo to coś wielkiego. Ale serio, czy w F1 ktoś jeszcze zwraca uwagę na tradycję? Spójrzcie sobie w kalendarz i sami odpowiedzcie na to pytanie…
Dojeżdżasz do mety, zgarniasz punkty według zajętej pozycji. Dlaczego nie? W teorii do końca sezonu punkty może zgarniać tylko czołowa piątka. A co z pozostałymi? Williams, RB, Sauber, Haas i Alpine będą jeździć na zero? Tak, jakby w ogóle ich nie było w tych mistrzostwach? W jaki sposób stwierdzić, że ktoś był lepszy, a ktoś gorszy? Wszystkie te zespoły mają teraz 0 punktów. A przecież wiemy, że obraz jest trochę inny. Williams i RB są wyraźnie przed Sauberem i Alpine, które szorują po dnie. Ale w F1 nie ma to znaczenia. Szkoda.
Zdjęcie wyróżniające: Jiri Krenek | Mercedes Media Centre