Sęk w tym, że nawet jeśli cały ten świat ma się na wyciągnięcie ręki, to jeśli się czegoś nie poczuje na własnej skórze, to po prostu się tego nie wie… Tak też jest ze sportową jazdą.
W zeszłą środę w moim domu rozbrzmiał dzwonek niespodziewanego telefonu z Audi. Kilka słów później już wiedziałem, że kolejny poranek będzie całkiem skowyrny – na torze w Kamieniu Śląskim czekało stado eR Ósemek, które aż prosiły się, żebym położył na nich swoje kosmate łapska. Co uważniejsi czytelnicy wiedzą pewnie, że Audi R8 już na łamach naszego magazynu się pojawiło za sprawą testu z kartingowym mistrzem świata – Karolem Baszem. Z tego powodu nastawiałem się na powtóreczkę z rozrywki, miłe spotkanie z seksowną Niemeczką i powrót do adrenalinki w skroniach. Jak ja się bardzo myliłem…
Zacznijmy od tego, że jako człowiek-pech oczywiście musiałem trafić na ulewę… Znów przy R8… Dokładnie tak jak dwa lata temu. Nie ma jednak tego złego w sumie… Jesteśmy na torze i w dodatku mamy instruktorów z Audi Sport – jeden z nich z przeszłością w niemieckich rajdach, a drugi nawet z epizodem w DTM. Zabawa w Audi Driving Expirience nie wygląda jednak tak, że cztery pierścienie dają nam wóz za milion złotych i hulaj dusza piekła nie ma. Niestety. Całość zaczęła się od części teoretycznej, gdzie przekazywane są podstawowe tajniki jazdy. Potem towarzystwo dzieli się na grupy, już przy samochodach i wyjeżdża na tor – na czele jedzie instruktor, którego nie można wyprzedzić, nawet jakby się umiało, a za nim jadą cztery auta „kursantów”, które zmieniają się w pozycjach za instruktorem i starają się trzymać jego linię jazdy oraz tempo. Panowie z Ingolstadt znają się na robocie, więc umieją dostosować tempo jazdy do grupki… jedyny problem jest w tym, że takowej w żaden sposób nie sprawdza się pod względem umiejętności, więc jeśli ktoś ma za plecami 610 koni po raz pierwszy, to siłą rzeczy będzie odstawał i to pod niego dostosuje się tempo…
Niby problem, choć nie tak to do końca, bo cała zabawa dzieje się na torze… W dodatku takim gdzie trawy na około jest w brud i w razie niespodziewanej utraty kontroli nad najmocniejszym quattro (taaaa… niespodziewanej ;)), jest się gdzie ratować i nie obciążyć swojego sumienia do końca życia rozbitą perełką motoryzacji z kraju, gdzie auta są zdecydowanie gorętsze niż kobiety. O utratę kontroli zaś nie trudno, zwłaszcza że deszczu było sporo, mocy całkiem też, a jak dołożymy do tego letnią gumę to nawet najlepszy na rynku napęd na cztery kapcie nie sprawi, że taki potwór pojedzie jak po szynach.
Tym razem jednak nie zamierzałem pozwolić, aby żywioły zepsuły mi zabawę… oj nie… Zwłaszcza, że jak się potem okazało podczas pierwszego podejścia do R8 jeździłem nią niczym moja 70-letnia babcia, która w dodatku ma problemy z kolanami i niestety nie przemieszcza się zbyt szybko. Może wtedy wskazania licznika były… ekhm… duże… ale szukania limitu nie było. Brakło mi jaj… Basz go znalazł, nawet bardzo, ale parę godzin na Silesia Ringu pokazało, że przed dwoma laty nie byłem nawet blisko wykorzystania pełni potencjału.
Niby stawkę prowadzi instruktor, a wszyscy powinni utrzymywać między sobą odstępy plus minus 3 długości auta, ale jak chce się sprawdzić quattro, to nie ma problemu. Wystarczy z jednego zakrętu wyjść na spokojnie, zwiększyć troszkę dystans względem reszty, zbić bieg i nie żałować sobie gazu na wyjściu z kolejnego… 610 koni robi robotę, silnik całkiem głośno szepcze do uszu lepiej niż moja dziewczyna, a kontra wchodzi sama. Boże drogi… miód na moje kochające auta, wręcz dziecięcą miłością, serduszko. Początek był nieśmiały, ale zakręt po zakręcie coraz bardziej dowiadywałem się, że inżynierowie z Niemiec zrobili tak dobrą robotę z napędami, że nawet jak się ochoczo korzysta z dobrodziejstw silnika V10 to ciężko tak totalnie stracić kontrolę nad maszyną.
Spokojniejszy przejazd przez partię, w której do barierek jest całkiem blisko i znów… i znów… i znów… Aż w końcu na ostatnią turę wręczono wszystkim kaski i powiedziano, że teraz jest czas faktycznie się pobawić… Dziewiąty zakręt toru przelatywany bokiem przy jakichś 120 km/h z przepięciem biegu z dwójki na trójkę… coś pięknego… moment, w którym kończy się dziecięca miłość i zaczyna dojrzałe pożądanie, które czuć w kroku. A eR Ósemka wciąż się słuchała, wciąż pięknie składała się do kolejnych zakrętów i sprawiała wrażenie, że chce więcej i więcej… że ciągle jest niezaspokojona. Każde drgnienie jej idealnie wyprofilowanej kierownicy szeptało, że to zaledwie pieszczoty. Skórzany fotel delikatnie miział po pleckach dając do zrozumienia, że prawdziwa zabawa dopiero może się zacząć. Wystarczy tylko wiedzieć jak się z nią obchodzić…
Cóż… ja jeszcze do końca nie wiedziałem… Z tego powodu z bólem serca muszę przyznać, że ślicznotka z Niemiec czuła niedosyt po naszej małej randce. Ale świat się jeszcze nie kończy, a każde spotkanie z jej koleżankami z różnych krajów sprawia, że coraz mocniej kumam czaczę. Zaryzykował bym stwierdzenie, że mokre przedpołudnie dało mi więcej w kwestii umiejętności jazdy niż cały ostatni rok wożenia się po drogach. Jak się człowiek odhamowuje na maksa z ponad dwustu i próbuje utrzymać swoją zabaweczkę w ryzach to uczymy się skrajnie szybko. Ktoś kiedyś powiedział „tylko na limicie mogę się rozwijać”… I tego sobie i wszystkim motomaniakom życzę – nieustannej jazdy na limicie!
Tekst: Paweł Zając