Sebastien Loeb i Rajd Dakar. Trudne połączenie…
Czy trzeba komuś tłumaczyć, kim jest Sebastien Loeb? Wydaje mi się, że nie. Dość powiedzieć, że to najbardziej utytułowany i prawdopodobnie po prostu najlepszy kierowca rajdowy w historii. W WRC wygrał wszystko i wyśrubował rekordy. Mamy takie wyobrażenie, że kierowcy rajdowi na swoją „motorsportową emeryturę” wybierają się właśnie do rajdów terenowych, chcąc podbić ten największy z nich – Dakar. Historia Loeba się w to wpisuje. Kiedy w rajdach „płaskich” zdobył wszystko, zapragnął jeszcze jednego – wygranego Dakaru.
Francuz po raz pierwszy pojawił się na najtrudniejszym rajdzie świata w 2016 roku. Zajął 9. miejsce. Po roku był 2. W trakcie tych pierwszych dwóch edycji wygrał łącznie 9 etapów, natomiast… zawsze działo się coś, co przekreślało jego szanse na końcowy triumf. W 2018 roku Francuz nie ukończył rajdu. Po roku był 3. Loeb nie ukończył Dakaru również w 2021 roku… aby w 2022 oraz 2023 roku znów zająć 2. miejsce. W ubiegłym roku wygrał aż 7 etapów – zdecydowanie najwięcej. Co z tego, skoro wciąż powtarzał się ten sam scenariusz. Na którymś z etapów działo się coś, co przekreślało jego szanse na zwycięstwo. Jakiś problem mechaniczny, awaria, uszkodzenie auta…
Co tym razem?
Przed rozpoczęciem tegorocznej edycji imprezy ktoś zapytał Francuza, czy wygranie Dakaru nie staje się powoli jego obsesją? Loeb odpowiedział, że bynajmniej nie ma to niczego wspólnego z obsesją… Natomiast nie można oprzeć się wrażeniu, że Seb za wszelką cenę chce udowodnić, że jest w stanie to zrobić. Nikt nie odmówi mu na pustynnych bezdrożach prędkości i tempa. Ale tylko ślepiec nie zauważy koszmarnej ilości pecha wokół francuskiego mistrza. No właśnie – czy aby na pewno pecha? Są tacy, którzy uważają, że w motorsporcie nie ma czegoś takiego, jak pech. Są wyłącznie błędy – popełnione po którejś ze stron – niekoniecznie po stronie zawodnika.
Edycja 2024 też nie zaczęła się dla Loeba najlepiej. Francuz jadący z Fabianem Lurquinem z Belgii miał problemy już na pierwszym etapie imprezy, który odbył się w sobotę, 6 stycznia. Załoga Prodrive Huntera straciła aż 22 minuty i 47 sekund do zwycięzców. Na pocieszenie trzeba dodać, że dwóch kolejnych faworytów, czyli Nasser Al-Attiyah oraz Stephane Peterhansel, straciło jeszcze więcej czasu. Znów mamy obraz bezradnego, bezsilnego Seba. Seba, który staje na mecie i mówi, że nie wie co się stało. Że ta trasa jest „undriveable”. No cóż, najwyraźniej jest „driveable”, skoro inni sobie z nią poradzili.
To jeszcze nie koniec
Naturalnie strata 20, czy tam 23 minut, to jak na standardy Dakaru nie jest jeszcze coś, co by przekreśliło szanse kogokolwiek na zwycięstwo. Tym bardziej, jeśli mówimy o pierwszym etapie imprezy z 11 etapami, które wciąż czekają na zawodników. Wygranie dakarowego etapu z przewagą – powiedzmy – 10 minut, nie należy do rzadkości. Dość powiedzieć, że wczoraj między pierwszą i trzecią załogą było ponad 9 minut różnicy. Czysto teoretycznie Loeb wciąż może więc wygrać swój pierwszy Dakar. I przyznam szczerze, że osobiście bardzo mocno trzymam za to kciuki.
Nie ma sensu, aby cokolwiek prognozować na tym etapie. To jest Rajd Dakar. Trzeba przetrwać, aby jechać dalej… i jechać dalej, aby przetrwać. W pewnym podsumowaniu pierwszego etapu narrator nawiązał w dokładnie taki sposób do serialu „F1: Drive to survive”. Stwierdził po chwili: „zapomnijcie o tych playboyach”. Rzeczywiście… ten tytuł w odniesieniu do tego, co dzieje się na Dakarze, można potraktować jako lekki żart.