WRC potrzebuje zmian
Jasne – trochę tutaj koloryzuję. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że ci, którzy jeżdżą samochodami Rally1, są najlepsi na świecie. Przynajmniej kilku z nich. To nie jest tak, że Kalle Rovanpera, Elfyn Evans, Thierry Neuville, Ott Tanak, czy Sebastien Ogier są po prostu szczęściarzami i ktoś dał im auto Rally1. To są najlepsi kierowcy rajdowi świata. Natomiast WRC cierpi. To nie jest opinia, a fakt. Dwa i pół zespołu – to już dawno nie jest projekt, który byłby zachęcający pod jakimkolwiek względem.
Zmiana na samochody hybrydowe miała przynieść większe zainteresowanie producentów. Jasne – trudno byłoby sobie wyobrazić, że ktoś inwestuje w serię spalinowych samochodów. Zmiana była potrzebna. Samochody, które w teorii są zeroemisyjne. To hybryda, która potrafi przemieszczać się wyłącznie na silniku elektrycznym. A ten spalinowy napędzany jest ekologicznym paliwem i nie ma nic wspólnego z benzyną którą widzimy na stacjach. W teorii samochód WRC nie zostawia śladu.
I co z tego? No właśnie, że nic. To wszystko bardzo pięknie brzmi, ale niczego to nie zmieniło. Jak WRC nie przyciągały nowych producentów, tak nadal ich nie przyciągają. Być może problemem nie jest to, czy samochód jest spalinowy, czy hybrydowy, czy elektryczny, ale to, że WRC nie jest już dla nikogo łakomym kąskiem? Fani rajdów pewnie się oburzą na takie słowa. Ale sami się zastanówcie. Musi być jakiś powód tego, że od lat na scenie jest tylko Hyundai i Toyota. No i prywatny M-Sport, ale to temat na inną historię. Nie mówi się o tym, że ktoś ma dołączyć. Wręcz przeciwnie – jeśli już, to mówi się o tym, że któryś z dwójki producentów może odejść. Dlaczego?
Czas na zmiany?
Kiedy cykl Rajdowych Mistrzostw Wielkiej Brytanii stracił kompletnie zainteresowanie, decydenci odważyli się na zmiany. Klasą królewską zostały samochody z napędem na przód. Dlaczego? A no dlatego, żeby obniżyć koszty, zachęcić kolejnych zawodników i zrobić pole dla nowych producentów. Wszystko to się udało, a mistrzostwa Wielkiej Brytanii znów nabrały kolorytu. Nie twierdzę, że w WRC powinny ścigać się tylko ośki. To by było kompletnie bez sensu. Ale moim zdaniem królewską kategorią powinny być samochody Rally2.
Auta Rally1 są ładne, mają futurystyczny wygląd i tak dalej. Ale co z tego? Są koszmarnie drogie i nie przypominają nawet trochę swoich drogowych odpowiedników. Po pierwsze ta klasa musiałaby być o wiele tańsza. Wtedy być może ktoś by rozważył dołączenie i budowę swojego auta Rally1. Ale po drugie, czy to nie chodzi o jakiś wymiar marketingowy? Kiedyś samochody WRC wyglądały niemal identycznie, jak ich drogowe odpowiedniki. Jasne, miały jakiś dodatkowy spoiler, czy poszerzoną karoserię.
Dokładnie tak samo jest teraz z autami Rally2. Jeśli ktoś zobaczy zwykłą Fabię i Fabię Rally2, to widzi, że to jest to samo auto, tylko to rajdowe jest bardziej usportowione. A auta Rally1? Co ma wspólnego rajdowa Puma z tą drogową? Nie będę tutaj dalej wymieniał. W skrócie – te auta kompletnie nie przypominają drogowych odpowiedników. Nie mają nic wspólnego. Te wszystkie pakiety aero, te poszerzenia… No nie – przecież tu nie o to chodzi.
Większa rywalizacja, więcej producentów…
Auta Rally2 kategorią królewską? Po pierwsze mielibyśmy więcej producentów. Już teraz swoje samochody Rally2 mają Citroen, Ford, Hyundai, Skoda i Volkswagen. Zaraz będzie też Toyota. Już automatycznie mamy sześć zespołów zamiast trzech. A sześć zespołów fabrycznych oznacza automatycznie to, że mamy więcej kierowców. Ba – zakup auta Rally2 nie jest czymś nieosiągalnym, bo te auta jeżdżą we wszystkich mistrzostwach krajowych, regionalnych, albo w mistrzostwach Europy. Więc w królewskiej kategorii mogliby rywalizować nie tylko ci, którzy dostaną się do zespołu fabrycznego.
Jest przynajmniej kilku zawodników, którzy na coś takiego zasługują. Andreas Mikkelsen, Hayden Paddon, Oliver Solberg, Gus Greensmith, Adrien Fourmaux, Mads Ostberg – to tylko kilku z nich. Wszystko to byli kierowcy fabryczni. Dla których teraz… nie ma miejsca. Ale przecież jest jeszcze cała fala pozostałych, niezwykle utalentowanych kierowców.
Martins Sesks, Yoann Bonato, Jan Kopecky, Nikołaj Griazin, Aleksiej Łukjaniuk, Yohan Rossel, Sami Pajari, Emil Lindholm… czy też nasi – Kajetan Kajetanowicz i Miko Marczyk… Sami powiedzcie. Co by się lepiej oglądało? Dwa i pół zespołu i siedmiu facetów? Czy może minimum sześć zespołów i z 20-30 stałych uczestników mistrzostw świata walczących o punkty w królewskiej kategorii? Dla mnie odpowiedź jest oczywista. Ale to nie ja o tym decyduję…