Przykro patrzy się na to, co wyprawia zespół Scuderia Ferrari. Zespół o tak ogromnych dokonaniach, prawdziwa legenda sportu. Zespół, który historycznie stoi ponad wszystkimi – na każdego może patrzeć z góry. Mam wrażenie, że od kilkunastu lat ta legenda jest rozmieniana na drobne. Nikt nie ma nad tym kontroli, nikt nad tym nie panuje. Efekty są zazwyczaj absurdalne. Ciężko się na to patrzy – ciężko jest powiedzieć cokolwiek sensownego.
Kibice Ferrari muszą dochodzić do siebie przez kilka dni po wyścigach. Zastanawiają się, sami sobie zadają pytanie – co tam się właściwie wydarzyło? Dlaczego znów daliśmy ciała? Dlaczego – skoro wydaje się, że wszyscy dookoła wiedzą o co chodzi – my znowu nie wiemy? Sam przyznam szczerze – na początku tego sezonu lekko zacząłem kibicować Scuderii. Z tego względu, że lubię tę dwójkę kierowców, a że inżynierowie skonstruowali im świetny bolid, realnie mogli od początku przeciwstawić się sile Red Bulla. Właśnie dlatego chciałem, żeby szło im jak najlepiej.
Natomiast ostatnie wyścigi przelały chyba czarę goryczy. Nawet u mnie – powiedzmy – niedzielnego kibica Ferrari. Skoro na mnie zrobiło to takie wrażenie – na obserwatorze, któremu jednak wciąż w pewnym sensie obojętny jest los włoskiej ekipy – nie wyobrażam sobie co muszą czuć teraz kibice Ferrari. Scuderia ukarała mnie za choćby cień sympatii. Ukarała mnie natychmiastowym „plaskaczem” w twarz. Więc jak czują się ci, którzy Scuderię kochają od lat? Skoro ja poczułem „liścia” w twarz, oni… naprawdę nie powinienem tego pisać wprost.
O co tak naprawdę chodzi?
Bardzo trudno jest mi zrozumieć co tak właściwie wydarzyło się podczas Grand Prix Węgier. Już po zakończeniu piątkowych sesji treningowych Pirelli oszacowało, że najszybsza jest oczywiście mieszanka miękka, a twarda może oznaczać w przybliżeniu stratę 1,5 s na okrążeniu. W raporcie Pirelli po sobocie najlepszy czas na oponie miękkiej i twardej różnił się o 4,071 s, ale to uwzględniało też przecież kwalifikacje. Ale twarda mieszanka była o wiele wolniejsza nawet od tej pośredniej – aż o 2,497 s.
Krótko mówiąc – przed niedzielnym wyścigiem absolutnie każdy wiedział o tym, że twarda mieszanka w ten weekend do niczego się nie nadaje. Wprost mówiło się, że nikt tych twardych opon nie założy, bo jest to bez sensu. Nawet gdyby stratedzy Ferrari po dwóch dniach na torze wciąż tego nie wiedzieli, to przecież mają te swoje komputerki i obserwują co się dzieje, prawda? Widzą, że na 6 okrążeniu Kevin Magnussen zmienia opony na twarde i kompletnie nic mu nie wychodzi. Widzą, że kolejno na 21 i na 22 okrążeniu Fernando Alonso i Esteban Ocon zmieniają opony na twarde i zaczynają kompletnie tracić tempo. Do takiego stopnia, że słaby w tym sezonie Daniel Ricciardo wyprzedza ich obu za jednym zamachem jadąc na pośredniej mieszance. Widzą, że Red Bull ani Mercedes nawet nie spoglądają w kierunku opon z białym paseczkiem.
Co dzieje się wtedy? Ściągają na pitstop swojego lidera, człowieka, który ma powalczyć o mistrzostwo świata dla Ferrari – Charlesa Leclerca. Monakijczyk podjeżdża na stanowisko i dostaje twarde opony. W tym momencie tak naprawdę powinienem przestać dalej pisać. W tym momencie każdy z was – nawet ci, którzy nie oglądają tego wyścigu – czują groteskę, absurd całej sytuacji.
Podłoże problemu?
Czy potrzeba bardziej zagłębić się w szczegóły? Wszystkie monitorki na pitwallu pokazywały strategom, inżynierom, szefostwu Ferrari, że twarde opony do niczego się nie nadają. Nie rozumiem, dlaczego dali swojemu liderowi najgorszą możliwą mieszankę. Tym bardziej, że z Carlosem Sainzem zastosowano zupełnie inny manewr. Manewr, który był w tej sytuacji logiczny. Carlos pierwszy raz zjechał na wymianę opon na 17 okrążeniu – dostał świeże opony pośrednie, potem zjechał na 47 okrążeniu i dostał opony miękkie. Normalne – prawda?
Tymczasem, Leclerc zjechał pierwszy raz na 21 okrążeniu, więc w momencie wyjazdu na tor miał o 4 okrążenia świeższe opony od Sainza i najświeższe spośród przedstawicieli trzech czołowych zespołów. W konsekwencji Leclerc po kilkunastu okrążeniach przejął prowadzenie w wyścigu i zaczął odjeżdżać rywalom. I o ile Sainz jechał drugi stint na tych swoich pośrednich oponach przez 30 okrążeń, tak Leclerca ściągnięto już po 18 i założono mu TWARDE opony. Naprawdę nie rozumiem jak ktoś logicznie myślący mógł wpaść na taki pomysł?
Drugi stint Leclerca na pośrednich oponach trwał 18 okrążeń. Nikt w środku wyścigu nie przejechał na nich tak niewiele. Zawodnicy udowadniali, że da się przejechać na tych oponach dobrym tempem nawet 32 okrążenia – jak Verstappen, czy Hamilton. Wystarczyło chwilę poczekać i założyć Leclercowi miękką mieszankę. Dokładnie tak, jak zrobili wszyscy inni. Dwa razy pośrednia, raz miękka. Tymczasem, Leclerc na twardych oponach zaczął tracić coraz więcej, kompletnie nie miał tempa, po chwili zjechał i założył opony miękkie. Wszyscy wiedzieli, że tak się to skończy. Każdy to wiedział. Oprócz strategów Ferrari. Oddali za darmo wygrany wyścig. Eksperci mówią wprost – ta strategia była „szczytem głupoty”. Powinniśmy się dziwić, że po wyścigu więcej mówi się o Ferrari, niż o zwycięskim Red Bullu? No nie – bo znowu zrobili to samo.
Echo decyzji
Kierowcy Alpine w tym wyścigu też założyli twardą mieszankę, ale w ich przypadku było to uzasadnione. Tracili czas na poszczególnych okrążeniach – ale zaliczyli wyścig na jeden pitstop. Nawet pomimo tego nie byli do końca przekonani, czy udało się zmaksymalizować wynik i osiągi w ten weekend. Leclerc wiedział, że to była zła decyzja. Mówił wprost, że opony nie zadziałały. Charles w wywiadzie po wyścigu powiedział wprost, że drugi stint na oponach powinien być dłuższy i nie rozumie dlaczego go skrócono. Monakijczyk podkreślił, że powtarzał zespołowi, że chce jechać jak najdłużej na pośrednich oponach – a oni zaprosili go do garażu nagle po twarde.
To kompletnie przeczy logice. Olewanie słów swojego kierowcy, który najlepiej czuje co się dzieje z samochodem, jest równie abstrakcyjne, co słowa, których użył po wyścigu Mattia Binotto. – Jedyne, czego nam dzisiaj brakowało, to po prostu szybkości i tempa. Nie wydaje mi się, abyśmy mogli wygrać. Nie wiem, jaki był tego dokładny powód, ale po raz pierwszy w ciągu tych 13 rund nie mieliśmy prędkości pozwalającej na triumf – powiedział Binotto, którego słowa dla „RaceFans” cytuje portal „Dziel Pasję”.
Czytając te słowa dosłownie czuję się głupi, bo nie mam pojęcia o co tu chodzi. Brakowało szybkości i tempa? Gdzie, kiedy, w którym momencie? Jasne – na twardych oponach. Ale każdy widzi, że bolid Ferrari ma w tym roku niewiarygodny potencjał. Jest równie szybki, albo nawet szybszy od bolidu Red Bulla. A szef Scuderii twierdzi, że brakuje mu szybkości i tempa? Nie wydaje mi się, abyśmy mogli wygrać? A prowadzenie w połowie wyścigu i odjeżdżanie całej stawce? Nie mieliśmy prędkości pozwalającej na triumf? O co tu chodzi? To nie chodzi o to, że nie mieliście prędkości, szybkości, tempa – po prostu po raz kolejny zepsuliście strategicznie wszystko, co można było zepsuć. I każdy to widzi – naprawdę każdy. Oprócz was samych.
Czy leci z nami pilot?
Mam wrażenie, że Mattia Binotto nie ma pojęcia co się dzieje w jego zespole. Pierwszy raz od lat skonstruowali kapitalny bolid, ale błąkają się przy nim jak dzieci we mgle. Nie dostrzegają oczywistych faktów. Nie rozumiem jakim cudem ten człowiek wciąż rządzi w zespole Ferrari, skoro ewidentnie nie ma pojęcia, co robi. Nawet zawodnicy – Leclerc i Sainz – oni też tego nie rozumieją. Też drapią się po głowie i starają sobie jakoś uzmysłowić co się właśnie wydarzyło?
Zamiast równej walki przy równych bolidach, Ferrari jest już daleko za Red Bullem. Verstappen wypracował przewagę 80 punktów nad Leclerkiem. Nie łudźmy się, że tutaj się coś jeszcze wydarzy. Nie wydarzy się – Max ma drugi tytuł mistrza świata. Po co zaklinać rzeczywistości. W klasyfikacji konstruktorów przewaga Red Bulla nad Ferrari wynosi 97 punktów. Natomiast tutaj mam wrażenie, że prędzej Mercedes wyprzedzi Ferrari, niż Ferrari zabierze się za Red Bulla.
Przykre to. Smutno się na to patrzy. Smutno patrzy się na Leclerca i na Sainza, smutno słucha się ich wywiadów. Nawet trochę smutno czyta się te wypowiedzi Binotto, bo człowiek sobie wtedy uświadamia, że za sterami wspaniałego i ogromnego okrętu stoi osoba, która uczyła się fachu bawiąc się zabawkowym okrętem w wannie. Binotto stwierdził przed Grand Prix Węgier, że nie widzi powodu, dla którego zespół miałby nie wygrać wszystkich wyścigów do końca sezonu. Ja chyba jednak widzę. I to nie jeden…