Wczoraj napisałem dosyć krytyczny tekst na temat Grand Prix Wielkiej Brytanii. W skrócie, stwierdziłem, że winny bardziej był chyba Max Verstappen, aniżeli Lewis Hamilton. Wcześniej oprócz hejtu i ujadania pseudokibiców Holendra nie dostałem bowiem żadnej logicznej analizy, która by mi wytłumaczyła, gdzie w tym wszystkim była wina Brytyjczyka.
Ten obraz rzeczy zmienił się po kilku obejrzanych programach. Przed wszystkim po „Pol Position” na Kanale Sportowym, gdzie trafił do mnie Cezary Gutowski. Generalnie na jego temat też zdarzało mi się wyrażać wiele niezbyt przychylnych opinii… ale akurat w tym przypadku bardzo logicznie postawił sprawę i wytłumaczył dlaczego jednak wina była bardziej Hamiltona, chociaż też nie całkowicie. Stąd tak niska kara.
Generalnie Lewis nie wszystko zrobił tak, jak powinien. Nie skręcał do wierzchołka zakrętu tak, jak powinien to zrobić. Sędziowie przeanalizowali jego linię i doszli do wniosku, że ona nie prowadziła do tego wierzchołka. Z drugiej strony Max po części musiał agresywnie skręcić do zakrętu, bo na tak szybkim łuku nie mógł po prostu pojechać prosto. Musiał się „montować”. Obaj pojechali równie twardo i agresywnie, obaj są poniekąd winnymi w tym zdarzeniu… ale jednak trochę bardziej winny był Hamilton. Interpretacji tego zdarzenia może być mnóstwo, ale OK – jestem w stanie przyznać sędziom rację. Chociaż nikt na świecie już nawet nie przypuszcza, że Hamilton mógłby chcieć „wysadzić” swojego rywala z toru celowo. To bardziej był wyjątkowo pechowy incydent wyścigowy dwóch równych rywali.
Dopiero się zacznie…
I w tym momencie zaczyna się prawdziwa zabawa. Chociaż zabawa może nie jest tu odpowiednim słowem. Grand Prix Wielkiej Brytanii jest chyba dopiero początkiem tej wielkiej walki pomiędzy Brytyjczykiem i Holendrem. I ta walka niekoniecznie musi odbywać się w duchu fair play. Verstappen czuje się poszkodowany, zresztą jak cały Red Bull. Verstappen czuje się przede wszystkim ośmieszony, zrugany, czuje, że ktoś się zabawił jego kosztem, nie okazał mu szacunku, ani krzty człowieczeństwa.
Nie chodzi o sam incydent, ale zachowanie Lewisa tuż po wygranej. Andrzej Borowczyk powiedział w studio po wyścigu, że nie spodobało mu się to, co zrobił Lewis. Przypomniał wypadek Roberta Kubicy z Kanady, po którym to Brytyjczyk jako pierwszy zapytał przez radio co się stało z Polakiem. Tym razem nie dość, że nie zapytał o stan zdrowia Maxa. Wyglądało to tak, jakby kompletnie się tym nie przejął, jakby miał to gdzieś. Celebracja w tym momencie była dla niego znacznie ważniejsza. Jego rywal go po prostu nie interesował. Zresztą, całego Mercedesa na czele z Wolffem też nie.
Max odebrał to jako prywatny atak. Lewis reagował na całe wydarzenie wieczorem po wyścigu, ale to była musztarda po obiedzie. Każdy wie, że takie komentarze są już później wyłącznie efektem pracy PR-owców i marketingowców. Ktoś po prostu kazał Lewisowi tak napisać, albo opublikować napisany przez PR tekst. Wtedy to już była wyłącznie próba załagodzenia konfliktu. Ale mleko się rozlało. Moim zdaniem Red Bull jest teraz dosłownie „red bullem”, czyli rozwścieczonym, czerwonym bykiem.
Śmierdzi rewanżem…
O ile bezpośrednim starciem Maxa i Lewisa pachniało od dawna, tak teraz rewanżem już nie pachnie, a wprost śmierdzi. Uważam, że jest to nieuniknione. Max nie jest jednym z tych kierowców, który po prostu machnie ręką i powie – OK, stało się. Jedziemy dalej i walczymy o tego mistrza. Może i by tak powiedział. I może nie „pogniewałby” się aż tak bardzo za san incydent w Copse. Ale tu chodzi o to, co wydarzyło się po wyścigu. To jest gorąca krew, a do sprawy miesza się jeszcze gorętsza, czyli jego ojciec, Jos.
Uznacie mnie za hipokrytę, bo wczoraj napisałem, że Max zachowałby się tak samo, np. na Red Bull Ringu, przed pomarańczową armią. Nadal uważam tak samo – jestem pewny, że Holender zachowałby się tak samo jak Lewis po bliźniaczym wyścigu. Ale nie dodałem wczoraj jednej, bardzo ważnej rzeczy – to nie usprawiedliwia Lewisa w żadnym stopniu. Jak to mówią, damage is done, kości zostały rzucone, Lewis otworzył puszkę Pandory.
Tych wszystkich porównań i powiedzonek można tu użyć setki. Ale po co, każdy wie o co chodzi. Grand Prix Wielkiej Brytanii nie było końcem tej rywalizacji. Było dopiero początkiem. Raz, że sytuacja punktowa w mistrzostwach jest wyrównana jak nigdy między tymi dwoma kierowcami. Dwa, że obaj pokazali już w tym sezonie, że nie mają zamiaru uginać się pod ciężarem presji. Hamilton pokazał na Silverstone, że już się nie boi agresywnego Holendra. A trzy, że to już stała się sprawa pozasportowa, w której wiele osób poczuło się bezpośrednio dotkniętych i urażonych. Poczuło się tak, jakby w szaleńczej walce o mistrzostwo zdrowie, albo i życie nie było ważne. W tym momencie nie da się wysiąść z tego pociągu. Nie możesz się wycofać i powiedzieć OK – my zwalniamy. To wszystko zaszło już za daleko.
Żebyśmy wszyscy za niedługo nie płakali…
Formuła 1 zna już przypadki, kiedy jeden chciał zrobić drugiemu krzywdę. Ktoś na kogoś skręcił, ktoś chciał kogoś „wysadzić”. Nie mam wątpliwości, że w tym sezonie będzie jeszcze iskrzyło. Pamiętajmy, że to jest jeden z najbardziej niebezpiecznych sportów na świecie. Wszyscy kochamy rywalizację… ale żebyśmy za kilka tygodni, czy miesięcy, wszyscy nie płakali po kolejnej gwieździe F1. Teraz do gry powinni wkroczyć nie szefowie ekip i rodziny, a psychologowie. Ktoś musi tu zaciągnąć „wajchę” i powiedzieć im, żeby się uspokoili. Chociaż takie gadki chyba nic już nie zmienią. Znowu zgaśnie pięć czerwonych świateł i jeden stanie się drapieżnikiem i łowcą, a drugi będzie przed nim uciekał. Tyle, że tym razem, już z nieco innym „porządkiem” w głowie.
Zdjęcie wyróżniające: Mercedes AMG F1 Media / Sebastian Kawka