Kwestia samego zakazu jest chyba oczywista. Wyprzedzanie to naturalny manewr na drodze. Jeśli jeden kierowca jedzie powiedzmy regulaminowe 90 km/h, bo goni go termin, a drugi 80 km/h, bo nigdzie mu się nie spieszy, to co? To ten pierwszy ma się wlec za drugim przez kilkadziesiąt, albo i kilkaset kilometrów i modlić się, aby w końcu zjechał? Przecież to niedorzeczne.
Pojawi się taki „zawalidroga” i co? Dojedzie do niego następny, kolejny i dziesięciu następnych i co? No i nagle pojawia się problem, korek. Wyobraźmy sobie, że w takiej sytuacji do kolejki sześciu, czy dziesięciu tirów dojeżdża niepewny kierowca osobówki, który zaczyna wyprzedzać kolumnę. Ale jest tak wystraszony, że zajmuje mu to 5 minut. No nie – sam zakaz wyprzedzania byłby sytuacją patologiczną, która przyniosłaby patologiczne akcje każdego dnia na drodze.
Tak czy inaczej przy większych prędkościach kierowcy tirów i tak by wyprzedzali, to oczywiste. Ale może da się zrobić tak, żeby nie musieli przy tym łamać prawa? Być może rozsądne byłyby zakazy w miejscach, gdzie największe jest natężenie ruchu? No niby tak, ale już teraz obowiązują odcinkowe zakazy wyprzedzania i one niewiele dają. Może należałoby określić to konkretnym czasem. Na przykład takim, że wyprzedzanie może trwać maksymalnie 45 sekund.
To trudny i skomplikowany temat. Wszystko zależy od kierowców. Z czego biorą się te wielominutowe manewry? A no z tego, że jednego gonią terminy i jedzie 90 km/h, a drugi np. oszczędza paliwo, bo nie musi się spieszyć i jedzie trochę wolniej. Każdy z nich ma swoje cele, swoją robotę do wykonania. Nie da się rozwiązać tego w taki sposób, aby każdy był zadowolony.