O tym, że Loeb jest mistrzem wie każdy. Nikt mu nie podarował dziewięciu tytułów. Sam je wypracował – talentem, jazdą, determinacją, dosłownie wszystkim. Gdy z końcem 2012 roku odpuścił regularne starty w Rajdowych Mistrzostw Świata, zapowiedział, że to jeszcze nie koniec. Francuz nie chciał odciąć się od swojego dotychczasowego życia, ale nieco przyhamować. Stąd też wzięły się cztery starty w sezonie 2013. Spośród tych czterech rajdów dwa wygrał, w jednym zajął drugie miejsce, a w domowej Alzacji zaliczył dzwona. Za każdym razem jednak znajdował się on na prowadzeniu i był jedynym kierowcą mogącym zagrozić Sebastienowi Ogierowi.
Później nastąpił kilkuletni mariaż z jedną z najnudniejszych serii wyścigowych, jaką jest (lub raczej było) WTCC. Spektakularnych sukcesów nie było, tak samo jak nie ma ich w Rallycrossowych Mistrzostwach Świata, które dla Loeba są obecnie priorytetowe. Być może zmieni się to w tym roku, gdy do WRX Peugeot wejdzie z fabrycznym samochodem. Historia z wyścigów i rallycrossu pokazuje jednak, że Seb jest przede wszystkim kierowcą rajdowym i to odcinek specjalny jest jego naturalnym środowiskiem.
Jego prowadzenie w Monte Carlo 2015 nie było jakiś wielkim szokiem. Od ostatniego występu w WRC minął rok z haczykiem. Nie więcej. Ponadto Loeb miał 40 lat, a nie 44 jak teraz. Oprócz tego startował DS3 WRC – samochodem, który doskonale znał. Co prawda wygrał Ogier, ale w parku serwisowym oczy wszystkich zwrócone był wyłączenie na Loeba. Byłem zresztą na tym rajdzie i przyznam bez bicia – bohater był tylko jeden. Nawet nie pamiętam – może trzy razy byłem wówczas przy stanowisku Volkswagena. Podobnie było z innymi dziennikarzami.
To że Loeb przykuje uwagę również w Meksyku było wiadomo. Tyle że nikt nie spodziewał się, że Seb będzie walczył o zwycięstwo. Fakty są takie, że gość ma już 44 lata (nie ten sam wzrok co przy trzydziestce), nigdy wcześniej nie jeździł w pełnym boju C3 WRC, ostatni rajd tej rangi zaliczył ponad trzy lata temu i… wozi w rajdówce 20 lub nawet 30-kilogramowy balast, bowiem Daniel Elena do filigranowych pilotów nie należy. To wszystko sprawiało, że przed rajdem niewiele osób stawiało na Francuzów, jako faworytów do zwycięstwa.
Tymczasem rajdowi weterani skradli cały show. I to po całości. Oczy wszystkich były skierowanie na nich nie tylko dlatego, że to ciekawostka. Przede wszystkim dlatego, że do trzynastego oesu walczyli o zwycięstwo. Ba – znajdowali się na prowadzeniu! Wbrew wszystkiemu. To dowód, jakim mistrzem jest Sebastien Loeb. To rajdowy geniusz, człowiek namaszczony przez Boga. Jedyny w swoim rodzaju.
Z całym szacunkiem np. dla Mikko Hirvonena, który miał ogromnego pecha, że okres jego świetności zbiegł się w czasie z dominacją Loeba. To nie Fin był słaby, ale Francuz mocny. Supermocny. Ciągnąc ten wątek jakoś nie wyobrażam sobie Hirvonena, który jest o 6 lat młodszy od Loeba, że zalicza comeback i nagle daje lekcję szybkiej jazdy całej czołówce.
Czy gdyby nie kapeć na drugim przejeździe Guanajuatito, Seb i Daniel wygraliby Rajd Meksyku? Nie wydaje mi się. Ogier i Ingrassia te trzy oesy drugiej sobotniej pętli pojechali fenomenalnie. Było to wspięcie się na zupełnie inny poziom. Galaktyczny. Nieosiągalny dla nikogo innego. Nawet dla Loeba i Eleny. Ale to wszystko nie jest ważne. Najważniejsze było to, co działo się wcześniej. Te emocje, jakie w nas wszystkich buzowały widząc dwóch emerytów, którzy rozprawiają się z konkurencją. No i ten uśmiech Loeba na mecie każdego oesu i podkreślanie, jak bardzo delektuje się jazdą nową dla siebie rajdówką. W sezonie 2012 odnosiło się wrażenie, że Loeb jest już zmęczony WRC. Teraz w Meksyku na jego twarzy widać było ten dawny blask. I jestem przekonany, że podobny błysk w oku będzie widoczny na początku kwietnia na Korsyce. Będę tam i to wszystko zobaczę.
Tagi: WRC, Rajd Meksyku, Sebastien Loeb, Michelin