Czy jest możliwym, aby zwykły, normalny obywatel miał stracić swój samochód? Aby ktoś mu go bezpowrotnie odebrał? Otóż okazuje się, że tak – istnieje taka możliwość. Możliwość coraz bardziej prawdopodobna w dobie ostatnich decyzji.
Stracisz samochód i nie będziesz miał nawet nic do powiedzenia, bez żadnej winy? Okazuje się, że po części jest to możliwe. Bynajmniej nie mam tutaj na myśli nowej ustawy i zmian dotyczących pijanych kierowców. Konfiskata pojazdu to w tym przypadku uzasadniona i – moim zdaniem – sprawiedliwa kara. Jest wina, musi być kara. Chodzi mi natomiast o sytuację, w której – jak podkreśliłem – kierowca nie ponosi absolutnie żadnej winy i po prostu traci swoje auto.

Jeden z redaktorów „Interii” napisał w swoim tekście, że elektryczna rewolucja już się dzieje na naszych oczach. Stwierdził, że tak czy inaczej się dokona i nic z tym nie zrobimy. No cóż – śmiem się z tym nie zgodzić. Zresztą, chyba sam autor nie do końca wierzy w swoją tezę, bo po chwili próbuje ją obalić. Twierdzi, że w samych Niemczech jeździ obecnie 300 tysięcy samochodów w pełni elektrycznych… na 48 milionów wszystkich zarejestrowanych. Oznacza to, że elektryki stanowią jakieś 0,6% rynku.
Biorąc pod uwagę średnią roczną liczbę rejestracji nowych aut, Niemcy mogliby się zelektryfikować najszybciej w 14 lat. To się oczywiście nie wydarzy, bo ludzie wciąż będą tam kupować auta spalinowe. Nie będzie ani 100% elektrycznych aut, ani zakładanych 14 milionów elektryków, nawet do 2030 roku – o czym wspomina sam autor artykułu, twierdząc, że to mało prawdopodobne. Powiem więcej – dla mnie jest to absolutnie nierealne i nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. To mrzonki aktywistów.

No to w końcu jest ta rewolucja, czy nie?
Autor twierdzi, że w ciągu najbliższych lat do głosu mogą dochodzić różne organizacje, które będą wprowadzać strefy czystego transportu. To rzeczywiście mogłoby oznaczać, że niemal wszystkie samochody elektryczne stracą sens. Tym samym po prostu właściciele się ich pozbędą. A za co kupią nowe auta? Bardzo mocno to wszystko naciągane. Zacznijmy od tego, że jeszcze długo w Polsce żadnych stref czystego transportu nie będzie, bo po polskich drogach jeździ aktualnie 16 tysięcy samochodów elektrycznych.

Powiedzmy sobie zatem wprost – jeśli wprowadzić by taką strefę w centrum przykładowej Łodzi, to ile aut codziennie miałoby do niej wjazd? 100? 150? A w mniejszych miastach? Jeździłoby po nich w porywach 15 aut, a reszta ma jeździć autobusami? Pytanie, skąd weźmiemy tyle autobusów? To nie jest tak, że nagle pozbawiasz kilkadziesiąt tysięcy ludzi ich samochodów i problem się rozwiązuje. Już teraz linie autobusowe, czy kolejowe w wielu przypadkach są zatłoczone. Nie – żadnych stref czystego transportu nie będzie i to jeszcze długo, bo nikt nie jest na to gotowy w wymiarze, w którym miałoby to sens.
Nie będzie żadnej rewolucji. A jeśli będzie, to na pewno nie w 2030 roku. Świat sobie z tym nie poradzi, nie jest na to gotowy i tyle. 2050 rok? Być może, chociaż też w to wątpię. Zresztą nie tylko ja – w podobnym tonie wypowiada się wielu ekspertów. Wkrótce zaczniemy rozmawiać o latach, w których żadnego z nas nie będzie już na świecie. Kolejne fale polityków, w zależności od tego, kto rządzi, zmieniają fronty co kilka lat. Kilkanaście lat temu diesel był uważany za najczystsze możliwe paliwo. Teraz za takowe zbawienie planety uważane są elektryki. Nie mam pewności, czy za 5, albo 10 lat wciąż tak będzie. Albo inaczej – mam pewność, że będzie zupełnie inaczej.

Stracimy swoje samochody?
Wizja tego, że wszyscy nagle stracimy samochody, bo nie będzie można się nimi poruszać, jest oczywiście możliwa. Jest możliwa, co nie oznacza, że musi się wydarzyć. Weźmy pod uwagę, że w każdym kraju świata aktualnie zdecydowana większość ludzi nadal wybiera samochody spalinowe. Nawet tam nie rozpoczęła się żadna rewolucja. Samochody spalinowe wciąż mają się znakomicie.

Polacy oczywiście kochają ściągać samochody używane, najlepiej z Niemiec. Weźmy zatem pod uwagę, że my ich autami spalinowymi, które będą wyprodukowane – powiedzmy za 3, 4 lata, będziemy jeździć za 20 lat. Taki wóz z 2025 roku, którym wiadomo – Niemiec jeździł tylko do kościoła i gonił do granicy bo się rozmyślił – będzie łakomym kąskiem dla jednych Polaków w 2035 roku, dla innych w 2040… dla innych jeszcze później.
Uważam, że żadna rewolucja nie będzie miała miejsca. Nikt nie pozbawi nas własnych aut, chociaż wielu aktywistów na pewno by tego chciało. Ja osobiście w to nie wierzę. Jestem bardziej skłonny uwierzyć w to, że ta paplanina o rewolucji elektrycznej skończy się szybciej, niż się zaczęła. Już słyszymy o potężnych oporach ze strony gigantów. Nikt tego nie potrzebuje, nikt nie jest na to gotowy. Mam wrażenie, że bliżej całej tej idei do upadku, niż do rozkwitu na masową skalę.