Panteon chwały

Wspominając ubiegły rok zatrzymałem się na moment przy wizycie na legendarnym niemieckim Nurburgringu, gdzie odbywała się akurat jedna z rund Długodystansowych Mistrzostw Świata. Zadałem Timo Berhardowi pytanie, na które nie odpowiedziały słowa… wystarczyło samo spojrzenie.

Panteon chwały
Podaj dalej

Jeszcze przed rozpoczęciem najważniejszych sesji podczas weekendu FIA WEC w Niemczech, w namiocie Porsche odbyło się spotkanie z zawodnikami oraz szefostwem, na którym miałem okazję porozmawiać m.in. ze startującym teraz już w Formule 1 Brendonem Hartleyem, czy Federiciem Makowieckim. Na sam koniec usiadłem przy stoliku z miejscowym – Timo Bernhardem. Po dziesiątkach pytań w końcu naszło mnie, aby zapytać o coś, co od dłuższego czasu mnie nurtowało – czy według niego zwycięstwo w wyścigu Le Mans jest ważniejsze od tytułu mistrza świata? Timo popatrzył mi głęboko w oczy i przez chwilę panowała cisza. W tym momencie mógłbym zadać mu kolejne pytanie, bo odpowiedź była już dla mnie oczywista, ale Niemiec przerwał ciszę i starał się wybrnąć z sytuacji poprawnością polityczną.

Bernhard twierdził, że to jest tylko pojedynczy wyścig, a na zakończenie sezonu jesteś przecież mistrzem świata. Jesteś najlepszy na globie. Ale im dłużej tłumaczył, tym waga bardziej przechylała się na stronę Le Mans. Timo podkreślał, że z drugiej strony wyścig we Francji jest podwójnie punktowany, więc jest niezwykle istotny, a później opowiadał o tym, jak siedział w samochodzie na ostatniej zmianie, godzinę przed końcem 24-godzinnego klasyka i ze łzami w oczach co chwilę pytał mechaników, czy wszystko na pewno jest ok z samochodem. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to był niesamowity rollercoaster uczuć. Niemiec ukończył morderczą, całodobową batalię i wspólnie ze wzruszonymi inżynierami, mechanikami i swoimi zmiennikami mógł świętować zwycięstwo w Le Mans. Widząc emocje, które towarzyszyły mu przy opowiadaniu tej historii zdałem sobie sprawę z faktu, jak nieprawdopodobnym wyczynem jest zwycięstwo w tym wyścigu. Cały świat zna Le Mans, wszyscy wiedzą co to za wyścig. Kiedy dorastasz, jesteś dzieckiem, to nie wiesz gdzie odbędzie się następny piłkarski mundial, nie wiesz kto jest prezydentem kraju w którym mieszkasz, nie wiesz czym różni się Dolny Śląsk od Podkarpacia, ale wiesz, że we Francji jest Le Mans, gdzie odbywa się najsłynniejszy wyścig świata. Czy zwycięstwo w nim jest ważniejsze od tytułu? Moim… i nie tylko moim zdaniem, tak.

Le Mans to nie jedyny przypadek sytuacji, w której pojedyncze zwycięstwo jest ważniejsze od całego sezonu. Od razu na myśl nasuwa się mi inny wyścig, na którym byłem w ubiegłym sezonie – Isle of Man TT. Niegdyś część Motocyklowych Mistrzostw Świata, teraz bez wątpienia najbardziej prestiżowy i niebezpieczny wyścig świata. Startujący w nim zawodnicy przez wielu nazywani są głupcami, szaleńcami… ale dla mnie to herosi. Zwycięstwo na TT? To coś absolutnie fantastycznego. Biorąc pod uwagę, że możesz wygrać tam dwa wyścigi, podczas kolejnych dwóch być drugi, a w piątym połamać kości po wypadku świadczy, że tego nie idzie się nauczyć, że motocykla przy prędkościach przekraczających 350 km/h czasami po prostu nie da się opanować. Podczas kiedy zazwyczaj kompletnie nie obchodzą mnie motocykle, nie oglądam żadnego motocrossu, ani Moto GP, to kiedy nadchodzi TT na moim ciele pojawiają się ciarki, zaczynam sprawdzać strony, a potem przez dwa tygodnie śledzę wyniki i słucham radia. To wyjątkowy wyścig, ważniejszy niż cały sezon.

Co jeszcze? Hmm… a słyszeliście o Pikes Peak? Oczywiście, że słyszeliście. A czy słyszeliście o innym wyścigu górskim, który ma taką sławę? Nie słyszeliście. Zakład, że większość z was nawet nie wie, czy ten wyścig jest częścią jakiejś serii… i szczerze mówiąc nie winię was, bo ja sam nie wiem, a nawet więcej, kompletnie mnie to nie interesuje. Pikes Peak to legenda, to praktycznie niemożliwy do perfekcyjnego opanowania demon, szczególnie, jeśli przejeżdża się go za kierownicą którejś z kosmicznych maszyn o przeliczniku kilograma do konia mechanicznego na poziomie 1 do 1. Wygrałeś na Limanowej? Ok, nikt nie twierdzi, że to nie jest osiągniecie. Absolutnie nie negujemy, ale usłyszy o tobie tym samym kilkaset ludzi w Polsce. To samo dotyczy wszystkich innych serii na całym świecie. Ale wygraj Pikes Peak, to dowie się o tobie cały świat.

Na koniec naszej przeprawy pozostajemy w USA, gdzie rozgrywane są wyścigi Daytona 500, oraz Indy 500. Daytona 500 to początek sezonu NASCAR, to legenda, określana często jako „Wielki Amerykański Wyścig”, lub „Super Bowl Samochodów”. Co roku setki tysięcy kibiców na całym świecie czekają na Daytonę jak na święta. Zdarza się, że nie interesuje cię reszta sezonu, ani nie wiesz, kto jest obecnym mistrzem pucharowej serii NASCAR, ale Daytonę obejrzysz. Bo wypada. To samo tyczy się Indy… a dokładniej Indianapolis 500. To wyścig innej amerykańskiej perełki – serii IndyCars. Jest w nim coś takiego, że Fernando Alonso ma nagle gdzieś F1 i GP Monte Carlo, i jedzie do Stanów tylko po to, żeby przejechać Indy 500. Wygrywali tam Emerson Fittipaldi, Jacques Villeneuve, Juan Pablo Montoya, czy Takuma Sato. Czy te dwa wyścigi są ważniejsze od mistrzostwa dla zawodników? Tego do końca nie wiemy, ale bez wątpienia dla postronnego kibica zwycięstwo w Daytonie, czy Indy jest bardziej imponujące i prestiżowe, niż mistrzostwo to w NASCAR, to w IndyCars.

Tekst: Kamil Wrzecionko

Tagi: Isle of Man, Le Mans, Pikes Peak, Indy 500, Daytona

 

Przeczytaj również